RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ze zwycięstwa i rozsianej trwogi.
Cały następny dzień liczono pobitych i składano stosami; wiele z nich w Wiśle potonęło, a
i tak na tysiące rachowano pobitych. Padło i ze strony króla wojaków mnogo, którym
pogrzeb chrześcijański sprawiać musiano.
Rozdział szósty.
Wiosna była czarna jeszcze; drzewa stały głuche na nią, trawa tylko zbudziła się już i
stroiła mokre łąki zielenią. Spłynęły były lody, zlazły śnieżne skorupy, deszcz dobił czarnych
śniegów resztki i uwolnił z więzów, co leżało pod nimi. Z południa ptaki leciały, gwarnym
życiem odzywały się błota i lasy. Niedzwiedz zbudził się w borach i szedł wychudły a
rozespany na łowy. Z barci wyleciały pszczoły na pierwsze kwiaty, bociany przechadzały się
po łąkach, obejmując panowanie. Górnym szlakiem bujały orły i jastrzębie.
Z puszczy, z głębi wychodziła o kiju stara niewiasta, szła i oglądała się trwożnie.
Zgarbione miała plecy, zsiniałe usta, włos siwy roztargany rozścielał się po jej ramionach.
Gruba siermięga, zdarta i zwalana, pod nią czarne płócienne chusty, nogi bose, nawet
sakwy nie miała na plecach. Szła, podpierając się kijem, bez drogi, bez myśli, jakby ją parła
jakaś siła, zawsze w jedną stronę. Stawała nad leżącą na drodze kłodą i przełaziła przez nią,
nie chcąc ominąć, przychodziła nad strumień i brnęła przez niego, nie szukając kładki. Coś
ją wiodło, coś ciągnęło, ciągle tam, gdzieś, gdzie prowadziło serce. Tak przeszła puszcze, tak
przebrnęła przez błota. Nocą kładła się na mokrej ziemi i spała snem kamiennym. Wilcy
przychodzili, patrzali i nie tknąwszy jej, kryli się w lesie; patrzały na nią, siedząc,
niedzwiedzie i wiodły oczyma, gdy poszła; z gałęzi nad głową jej żbik kocimi oczyma
przyglądał się i nie ruszał. Na łące pasły się żubrów stada, popodnosiły głowy, prychnęły i
pierzchły przed nią. Głodna schylała się ku trawom i żuła je w ustach; czasem dłonią
zaczerpnęła wodę i kropel kilka połknęła. Szła tak już dni wiele, szła czując, że coraz bliżej
było. Las się rozstąpił, w dolinie dymią chaty, na wyżynie dwór stoi, ludzie się koło niego
kręcą.
Stara stanęła, na kiju się oparła i patrzeć zaczęła; wciągnęła w piersi powietrza, siadła. Z
nóg bosych krew ciekła, popatrzała na nie, nie czuła bólu. Wieczór nadchodził, do wsi było
daleko jeszcze, a jej niespieszne-. Nieprędko się podniosła i poczęła iść znowu. Szła i
stawała. Coś ją ciągnęło, coś odpychało; i chciała dalej, i bała się; wzrokiem błędnym
powlokła dokoła. Pusto było. Dwa kruki czarne siedziały na dębie i kłóciły się z sobą. To
jeden się zrywał, to drugi, trzepały skrzydłami, groziły dziobami. Stara popatrzyła na nie.
Wciągnęła powietrze; coś jej piersiom ono powiedziało, siadła jak zmożona. Azy puściły się
jej z powiek zeschłych i biegły marszczkami, jak strumyki po roli zoranej, aż do ust, wpadały
do nich i nikły. Piła te łzy swoje. Podparła się na ręku, głowa kołysać się zaczęła jak dziecię,
gdy je matka usypia. Czy tak myśl swą usypiała?
Mrok zapadał, do wsi było daleko, na polu pusto, dwa kruki krakały, lecąc przed nią.
Podeszła kroków niewiele, padła na ziemię, twarz przyłożyła do miej. Skarżyła się może
starej macierzy, bo jęk słychać było. Podniosła się z krzykiem i padła znowu. Coś ją
ciągnęło, coś odpychało. Mrok padał...
Zza lasów, zza czarnych pokazał się rąbek księżyca, czerwony, krwawy, straszny jak
wyłupione oko, z którego się sączy posoka. Coraz więcej, coraz wyżej począł się podnosić.
Wpół czarna chmurka go przepasała, wyszedł jakby ranny zza borów, obejrzał się, pobladł,
pożółknął. Stara spojrzała na niego i głową potrząsła, jak znajomemu druhowi. Zdawała się
mówić mu:
 Patrz, co ze mną!
Księżyc wlókł się dalej, nie odpowiadając; ręką rzuciła ku niemu z pogardą, szła dalej.
Na wzgórzu łysym, przeciw dworu, stał dąb ogromny, suchy. Trup to był starego drzewa.
Korę z niego odarto, boki mu powypalano, wiatr gałęzie poobłamywał, kilka grubych
konarów sterczało od pnia pokaleczonego, jak ręce poobcinane. Dwa kruki siedziały na nim i
kłóciły się z sobą. Na najgrubszej gałęzi coś wisiało. Lekki wiatr poruszał tym ciężarem i
kręcił nim, jak żywym go czyniąc. Był to trup człowieka z czerwonawym włosem na obwisłej
głowie, który powiew wiatru podnosił. Na czole ze słomy spleciona przybita była korona.
Oczy miał otwarte, ale próżne, kruki mu je już wydłubały. I ciało czy ludzie, czy zwierzęta
pokrajały strasznie; czarnymi szmaty wisiały reszty jego na kościach.
Dwa wilki bure posiadały pod nim, głowy do góry popodnosiły i czekały, rychło im wiatr
go zrzuci. Czekały cierpliwie, języki głodne wywiesiwszy z paszczęki. Niekiedy jeden z nich
wstał, szczęknął, popędził towarzysza, pokazały sobie zęby i znowu siadły spokojnie, głowy
podnosząc do góry. Kruki górą, wilcy dołem spierali się o trupa, którym wiatr obracał
powoli.
Stara szła i oczy jej padły na wisielca. Stanęła, drgnęła, podparła się na kiju i rozśmiała
wielkim, strasznym, dzikim głosem, a w puszczy odpowiedziało jej echo dziksze jeszcze raz i
drugi. Wilki pierzchnęły oba, krucy odlecieli. Posiadali dalej.
Stara szła, przyglądając się trupowi. Zbliżyła się pod sam pień drzewa, postawiła kij,
siadła, ręce dwie na kolanach oparła, w dłonie ujęła głowę. Zmiała się znowu. Zmiała się, a
dwie łzy ciekły marszczkami po policzkach do ust i w ustach tonęły.
Gałąz, na której trup wisiał, chrzęszczała, jakby się skarżyła, po co jej taki ciężar dzwigać
każą. Mokrymi oczyma stara patrzała na trupa z jednej, księżyc z drugiej, wilcy z trzeciej
strony, a noc. obwijała świat płaszczem czarnym.
Zciemniało. Stara głowę kołysała znowu, a z ust, do których tyle łez nabiegło, dobył się
cichy śpiew, jaki matki nad kołyską nucą, gdy niemowlę usypiają. Zpiewała długo, patrzała
w górę i płakała, aż w piersi tchu zabrakło, w powiekach łez. Siedziała niema, bez ruchu, ale
oczy miała w niego wlepione.
Wtem w borach zaszumiało z daleka, wicher-król przybywał!
Czarne chmurki po niebie go niosły. Uradowała mu się stara i oczy jej zaświeciły.
Zaszumiało w dolinie, trup się poruszył i zwijać zaczął. Kręcił nim wicher tak, iż korona
spadła, włosy się rozwiały, poły siermięgi rozeszły szeroko; był to taniec śmierci wisielca! I
stara, patrząc na to, wzięła się za siermięgę, a wirować i okręcać poczęła, śpiewając coraz
głośniej, coraz żywiej, przerywając sobie śmiechem.
Wilcy wyć zaczęli, podniósłszy do góry paszcze, wicher się wzmagał coraz silniejszy.
Wszystko się zdawało w tym tańcu śmierci, przez wiatr przyniesionym, okręcać: trup, stara
niewiasta, krucy w powietrzu, wilcy, co drzewo obiegali dokoła, i chmury na niebie, spoza
których księżyc zbladły, to się odsłaniał, to chował w nie i poszarpanymi otworami ich
przeglądał. Jak muzyka świszczał wicher w drzew gałęziach i po jarach, i po suchych błot
trzcinach.
Stara pieśń nuciła, obracała się żywiej coraz, szalonym wirem, aż zachrzęszczało u góry.
Stanęła; z gałęzią razem trup wisielca leciał na ziemię i padł u nóg jej. Stara nad nim [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • cherish1.keep.pl