RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]

%7łegnając się nasi goście poinformowali nas, że już jutro wyruszają na zachód  na front. Radzili nam
jechać za nimi i to bez zwłoki, bo z całą pewnością wejdą do tych lasów bandy nacjonalistów
ukraińskich, które w dalszym ciągu mordują ludność polską. Ciemnym już duktem odprowadzaliśmy
miłych gości, dziękując za wizytę i życząc szczęśliwych frontowych dróg do wolnej Polski. Wracając do
obozowiska poczułem i z pewnością nie tylko ja  jakiś melancholijny smutek rozstania i tęsknotę do
żołnierzy w berlingowskich drelichach i rogatywkach.
Pózną nocą 15 lipca obudził nas potężny hurkot motorów i chrzęst gąsienic. Zerwałem się na równe
nogi i z kilkoma kolegami wybiegłem na drogę obok naszego obozowiska. W tumanach kurzu sunęły
z wygaszonymi światłami czołgi Brygady Pancernej im. Bohaterów Westerplatte. Brygada szła na
zachód, bliżej frontu. Byliśmy zauroczeni widokiem pancernych maszyn, bo był to widok dla nas
rzeczywiście niezwykły, który zapamiętałem na całe życie. Rozpierała nas duma, uskrzydlała nadzieja.
Pomyślałem sobie, że gdyby nasi chłopcy z Zasmyk posiadali choć jedną taką maszynę, pokazaliby
banderowcom, gdzie raki zimują. Po kilku dniach las opustoszał. Nie było już słychać wieczorami
pieśni żołnierskich. Zrobiło się nam nieswojo i tęskno. Jednocześnie poważnie zaniepokoił nas
podejrzany cywil z pepeszą, który zza kępy krzewów obserwował nasze obozowisko. Zauważony przez
dzieci szybko się oddalił. Skojarzyliśmy go jednoznacznie z ostrzeżeniem, że z odejściem wojska w lasy
mogą ściągnąć banderowcy. Jeszcze tego samego dnia, po południu, drugorzędnymi drogami
wyruszyliśmy na zachód. Wypoczęte konie razno ciągnęły wozy, z górki biegły kłusem. Po kilku
godzinach marszu zatrzymaliśmy się opodal rozległego koniczyniska, na którym było lądowisko dla
 kukuruzników , czyli słynnych dwupłatowców. Kilkanaście maszyn stało pod rozłożystymi lipami
i klonami. Jeden z krzątających się przy samolotach żołnierzy podszedł do babci, rozejrzał się znacząco
i wyszeptał:
 Tylko nie jedzcie na wschód, do Rosji. Tam głód, zginiecie. Gdy dowiedział się, że jedziemy na
zachód, do swoich opuszczonych wsi, dodał:  Moja żona i dzieci przymierają głodem, a ja nie mogę im
pomóc, jestem bezradny.
Powrót do Zasmyk zajął nam pewnie cztery dni. Przyjechaliśmy tam wczesnym popołudniem. We
wsi mimo zgliszcz było ludno i gwarno. Ludzie informowali się wzajemnie przede wszystkim
o zabitych, poległych, rannych, zmarłych i miejscach ich pochówku, o aktualnej sytuacji w rodzinnych
Fundacja Moje Wojenne Dzieciństwo, 2004
Feliks Budzisz, Auny nad Wołyniem 36
wsiach, najbliższych planach, obawach i zagrożeniach. %7łelaznym tematem, dotyczącym tysięcy rodzin
polskich, były losy naszych partyzantów. Do Zasmyk dotarło już wiele wiadomości o poszczególnych
oddziałach 27. WD AK, zwłaszcza  Jastrzębia i  Sokoła . Niemal wszystkie wieści były tragiczne,
wprost apokaliptyczne. Mówiono o masie zabitych, rannych i zaginionych, wziętych do niewoli
i rozstrzelanych, zmarłych z głodu i chorób. Mimo zrozumiałego w takich przypadkach wyolbrzymienia
i przesady, wieści te rysowały rzeczywistą grozę sytuacji, w jakiej znalezli się partyzanci okrążeni przez
doskonale uzbrojone, wyszkolone i zahartowane we frontowych bojach jednostki hitlerowskie. Był to
temat, który najbardziej bolał i wyciskał łzy udręczonych do ostateczności ludzi.
Powracający szli gromadnie na zasmycki cmentarz, gdzie w ciągu kilku miesięcy przybyło strasznie
dużo mogił. Odwiedziliśmy z babcią i siostrą grób mamy  zapadły, prawie niewidoczny. Wracaliśmy
z cmentarza w milczeniu, starając się otrząsnąć z koszmarnych wspomnień. Babcia zostawszy w tyle,
ocierała łzy, co jej rzadko się zdarzało. Gdy znalezliśmy się w tłumie ludzi zgromadzonych przy
kościele, nasze myśli oderwały się od koszmarnych przeżyć i wybiegły w przyszłość, która  gorąco
wierzyliśmy  będzie nam przychylna. Nie traciliśmy nadziei, że ojciec ocalał z pożogi, że wrócą nasi
bliscy i rozpoczniemy normalne życie.
A tymczasem do Zasmyk ściągało coraz więcej stałych mieszkańców i uciekinierów, którzy
zatrzymywali się tutaj na krótki postój, często w miejscach, gdzie niedawno stały zabudowania spalone
tragicznego 19 stycznia. Zastanawiano się, czy już jechać do swoich wsi, czy dla pewności odczekać
jeszcze kilka dni, by lepiej poznać sytuację. Na pobliskim lotnisku w Lubitowie ryczały nieprzerwanie
motory samolotów, które co kilka minut podrywały się eskadrami i leciały nad samymi wierzchołkami
drzew  na zachód, to znowu wracały. Była sobota, 22 lipca 1944 roku, piękny, słoneczny dzień. Po
głębszym namyśle dziadkowie, ciocia Bronia, Aodęje i jeszcze kilka rodzin zdecydowało jechać zaraz do
Radowicz. Jechaliśmy tą sarną drogą, którą blisko rok temu uciekaliśmy do Zasmyk. Jakże inaczej czu-
liśmy się teraz, już bez paraliżującego lęku. Wówczas pchaliśmy nasze wozy resztkami sił, a w każdej [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • cherish1.keep.pl