RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]

orkiestra. Nim, rzecz jasna, ktokolwiek
spośród publiczności zdążył zorientować się,
że tej orkiestry jednak tam nie ma, wielka
konstrukcja imitująca zamek, która miała
zostać łagodnie spuszczona w dół wraz
z pierwszymi dzwiękami uwertury, zerwała
się, płonąc żywym ogniem i wpadła do kanału
przez ten otwór, nad którego odsłonięciem
przez cały dzień pracowała ekipa. Mówią 
ściszył głos  że któryś spośród tych
fachowców od samego początku wiedział, jak
usprawnić mechanizm, ale czekał, by
zsynchronizować swój manewr z upadkiem tej
felernej konstrukcji. Mówią  zbliżył swoją
twarz do mojej  że ów intruz zatroszczył się
o przysłonięcie kanału od góry po to, by dwaj
muzycy zamknięci w środku nie mogli się
wydostać albo wzywać pomocy. Mówią 
mogłem już policzyć złote plomby w jego
siekaczach  że dyrygent i wiolonczelista
zostali brutalnie zamordowani w kanale
orkiestrowym na wiele godzin przed
wybuchem pożaru! Ale proszę czekać, proszę
czekać! Inna stacja uparcie trąbi, że
grafolodzy, którzy przebadali treść tej
karteczki obracającej próbę od jedenastej
w żart, tej niby to zawieszonej przez
dyrygenta, stwierdzili, że nie tylko nie została
ona napisana przez Pentagramę, ale styl pisma
wskazuje, iż jej autorem był właśnie
wiolonczelista, Hector Hechicero. A przecież
po co ten Hechicero miałby maczać palce
w zamachu na swoje życie, hę? Niespójne,
czyż nie?
Sprzedawca zrobił swoje: zasłuchany
w opowieść pochłaniałem już trzeciego
rogalika. Informacja, że to
najprawdopodobniej było morderstwo,
przygwozdziła mnie do ziemi niczym ogromne
kowadło.
 Coś pan wie& jeszcze?
 Ach, proszę pana, ja tylko cytuję, bo
wiedzieć, to tak naprawdę nikt nic nie wie! 
obruszył się sprzedawca, przecierając szmatą
blacik.  W dzisiejszych czasach mediom nie
można ufać, o nie! Chociaż kiedyś wcale nie
było lepiej& Wie pan, sam lata temu
pracowałem w Liceu i wtedy też wybuchł
wielki pożar, większy, och, o wiele większy niż
ten teraz! To był styczeń dziewięćdziesiątego
czwartego roku& Wie pan, zmieszali z błotem
połowę pracowników, zszargali reputację
dziesiątkom przyzwoitych ludzi& wszystko,
byle tylko wzniecić sensację& Mediom nie
można ufać!
Dziękując dozgonnie właścicielowi
Churrerii za zbawienny posiłek, zarzuciłem na
ramię moje manatki i pognałem dalej ulicą
Carrer dels Tallers. Po drodze zorientowałem
się, że za drugą, siedmiorogalikową porcję
zapomniałem zapłacić ekscentrycznemu
sklepikarzowi, przejęty zwyczajnie natłokiem
wydarzeń. Wstyd się przyznać, ale nie
zawróciłem, by wręczyć mu należną kwotę,
zadecydował o tym przede wszystkim fakt, że
miałem bardzo mało pieniędzy i żadnych
pomysłów na zarobek. Po podjęciu tej mało
chlubnej decyzji czmychnąłem w Les Rambles
i przyspieszyłem znacząco kroku, nie mogąc
pozbyć się wrażenia, że zaledwie parę metrów
za mną biegnie rozjuszony sprzedawca
z wielkim, zakrzywionym nożem, krzycząc:
 Bandita! Bandita! , a jego oczy już nie są
wielkimi oczami niemowlęcia, ale wielkimi,
przekrwionymi oczami mordercy.
I gdy tak przemierzałem słynną Ramblę,
moją uwagę nagle przykuł niecodzienny gąszcz
ludzi zebranych w półokręgu. Pomyślałem, że
to forma obchodów jakiegoś tutejszego święta
i że pośrodku tłumu zastanę dzikiego byka
ujarzmianego przez mężnego torreadora,
toteż podszedłem bliżej ciekaw tych atrakcji
o lokalnym kolorycie. Wewnątrz zbiorowiska
jednak, ku mojemu wielkiemu zdumieniu, nie
było byka, ale horda zziajanych policjantów
oraz reporterów, którym wywiadu udzielał
dokładnie ten sam mężczyzna, który jeszcze
poprzedniego dnia pieklił się, że zapłacił tyle
pieniędzy za Nowy Rok z Rossinim, a usłyszał
tylko skwierczenie ognia. Nie ulegało
wątpliwości, że stałem naprzeciwko Gran
Teatre del Liceu.
Nie przyszedł Mahomet do góry, przyszła
góra do Mahometa. Niewielki, przypominający
trochę pudełko bombonierek budynek powitał
mnie serdecznie, uśmiechając się całą bielą
swoich trzech okien zdobiących główną fasadę
i puszczając szelmowsko oko z zegara
umiejscowionego na półkolistym frontonie;
zupełnie, jakby chciał zataić przede mną
istnienie trawiącego go od wewnątrz
problemu. Klepiąc przyjaznie leżącą obok
torbę podróżną i powtarzając z szerokim
uśmiechem:  Watsonie, jesteśmy na miejscu! ,
postanowiłem nie ruszać się stamtąd, dopóki
w pobliżu nie zjawi się jakiś muzyk
(potencjalny przyjaciel Czarnoksiężnika),
który wyjaśniłby mi wszystko od początku do
końca. Moje serce łomotało z ekscytacji, oto
bowiem znalazłem się w najdogodniejszym
miejscu, by prawda o Mistrzu osaczyła mnie
sama. Ta jednak wyraznie się ku temu nie
kwapiła, gdyż po czterech godzinach
sterczenia, bez żadnych zmian klepałem moją
torbę, mówiąc zachrypniętym już głosem:
 Watsonie, jesteśmy na miejscu! . Kiedy
wreszcie słońce zaczęło chylić się ku
zachodowi, zupełnie już wyżęty z energii
sięgnąłem ręką po jedyną doczesną
przyjemność, jaka mi pozostała  ostatni
kradziony rogalik. Jak to mawiają, chytry dwa
razy traci. Plecak, co odkryłem ze zgrozą,
został rozcięty od dołu przez jakiegoś [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • cherish1.keep.pl