RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]

193
Podobnie o północy tykanie zegara tworzy melodię niepokoju. Potem te odgłosy przycichły i
zagłuszyło je szuranie. To jeden z męż-
czyzn czołgał się do tyłu po podłodze. Wynurzył się z mroku, nagi, ze splecionymi na plecach rękami,
i sunął ku środkowi izby. Głowę miał uniesioną zaledwie o kilka cali ponad podłogę, a w zębach
trzymał woreczek, z którego sypał się białawy proszek. Poruszał się wolno, chyląc głowę to w
prawo, to w lewo. Inspektorowi stanął
przed oczyma Paul, z rytmiczną precyzją poruszający pędzlem.
Mężczyzna, a był nim Jakub, kreślił na podłodze szerokie, wymie-rzone koło, a proszek sypiący się z
jego woreczka tworzył jakiś regularny wzór. Nim obszedł pół swej drogi, na jego granatowoczar-ne
mięśnie wystąpiły krople potu, lśniące w świetle świec. Dał się słyszeć niewyrazny śpiew  pomruk,
któremu towarzyszyły głuche uderzenia bębna, potem szybkie brzęczenia, a wreszcie tajemnicze,
przerażające zawodzenie fletu. Jakub kręcił się na wszystkie strony, rzucając gwałtownie głową w
przód i w tył, aby dokończyć wzoru nie uszkadzając tej części, którą już nakreślił, i wężowym ruchem
wpełzł w mrok. Hałasy ustały, z wyjątkiem deszczowego stukotu.
Z innej alkowy wyszedł bez żadnego skrępowania nagi Melchizedech i postawił w nakreślonym
kręgu drewniany bęben. Powtórzył
tą czynność pięciokrotnie.
Rozległy się znowu furkoty i pobrzękiwania i w krąg wstąpił
Izmael, kręcąc warkotką. Przykucnął na środku, lewe ramię trzymał
wyciągnięte nad głową na pozór bez ruchu, a wygięte drewno wiro-wało z hukiem. Szarpnąwszy ręką
przerwał lot warkotki i wszedł w cień alkowy.
Pojawiła się teraz grupa kilku osób: czterej nadzy mężczyzni 194
wnieśli na rozchybotanych noszach Robina. Dłonie chłopca trzepota-
ły się nad niewielkim bębnem, leżącym mu na kolanach. Stąd płynę-
ły odgłosy, przypominające dudnienie deszczu o dach. Postawili nosze na środku kręgu i odeszli.
Robin przestał grać. Uwertura się skończyła.
Wszyscy mężczyzni wyszli z cienia i przechadzali się lub siadali koło przepierzeń. Robin majstrował
coś przy bębnach, odpowiednio je nastrajając. Największy z nich to była półtorametrowa kłoda,
wsparta z jednego końca na dwunożnej podstawie. Obok stały trzy mniejsze. Na jednym z nich grał
poprzednio, drugi był zrobiony nie wiadomo z czego, a trzeci wyglądał jak zgnieciony pojemnik na
śmiecie. U przegubu ręki Izmaela kołysała się warkotka. Melchizedech trzymał flet, w który dmucha
się nosem.
Nagle Robin chwycił coś w rodzaju indiańskiej maczugi i trzy razy, przeciągle, uderzył w największy
bęben, który trzykrotnie jęknął, a mężczyzni trzykrotnie ciężko westchnęli. Izmael powoli zakreślił
poziome koło warkotka, która wydała głuche buczenie.
Robin przytrzymując udami trzeci z małych bębnów uderzał w niego monotonnie nadgarstkami dłoni
w rytmie, który Pibble pamiętał z pięćdziesięciu bez mała popularnych płyt. Od czasu do czasu
Melchizedech wzbogacał tę muzykę zawodzeniem swego fletu. Wirująca coraz prędzej warkotka
wydawała jakieś hipnotyzujące głuche buczenie. Mężczyzni zaczęli wznosić urywane, podobne do
szczekania okrzyki. Miało się wrażenie, że wszystkie te odgłosy rozlegają się niezależnie od siebie.
Robin igrał trochę z rytmem, wprowadzając niepotrzebnie głuche odgłosy klapsów i uderzeń. Jego
bęben miał w swojej głębi 195
brzękliwy rezonans, a on w jakiś sposób rozbudowywał go w nie-przerwany chrypliwy ton.
 Bębny muszą się rozgrzać, zanim przyjdą duchy.
Jozue podszedł do inspektora i usiadł koło niego. Jego brzuch sięgał niemal kolan i drżał lekko
nieustannym dreszczem podniece-nia. Zmienił się rytm muzyki: Robin grał teraz na trzech bębnach,
wydobywając lewą ręką płaskie, martwe tony z dwu drewnianych bębnów, podczas gdy metalowy
tętnił życiem pod uderzeniami jego prawej dłoni. Grał na nim coraz wolniej, pobudzając jego
wewnętrzny rezonans dopiero wtedy, gdy już zamierał w cichym kwileniu.
Początkowo wypełniał przerwy urywanym grzechotem małych bęb-nów, potem dodał do tego
uderzenie wierzchem dłoni w bęben-kłodę, którego głuche jęki splatały się z metalicznym szczękiem
bębna-pojemnika na śmiecie. Pibble pomyślał, że Robin musi mieć chyba przymocowany do grzbietu
dłoni rodzaj drewnianego kastetu, ale trudno mu to było dojrzeć poprzez kurz i dym.
Jakub z powagą wyszedł zza kulis i zaczął przechadzać się majestatycznie przed kręgiem, tak
miarowym krokiem jak gołębie, które inspektor obserwował tego ranka. Jeden ze starych mężczyzn
wrę-
czył mu butelkę, on ją przechylił i pił z niej.
Warkotka umilkła, tylko starzy wykrzykiwali chórem jakieś pojedyncze słowa do wtóru
przynaglającym odgłosom bębna. Jakub, nie wypuszczając z rąk butelki, wciąż chodził wielkimi
krokami.
Nagle zatoczył się w marszu, odrzucił do tyłu głowę i począł ogrom-nymi susami mknąć dokoła
pokoju. Niedorzecznie wysokim głosem, urywając nagle słowa, mówił coś gwałtownie w języku
swego plemienia. Przechylił ponownie butelkę, ale tym razem większa część 196
napoju wylała mu się na brodę i ramiona. Aykał nie zwracając na to uwagi.
 W porządku  odezwał się Jozue.  To Korapu. Jest pijakiem, brutalem i tchórzem, ale przychodzi
przed nim.
 Przed Zielonym Wężem?  zapytał szeptem Pibble.
 Nie wymawiaj jego imienia!  syknął Jozue.  To sprowadza nieszczęście.
Odsunął się od inspektora jak od zarażonego cholerą. Bicie w bębny było teraz bardzo głośne.
Zdawało się, że cały pokój rezonuje jak metalowy bęben, deski i belki podchwytywały rytm uderzeń,
grzechotań i jęków, wprawiając w drżenie inspektora. Robin siedział
na skraju kręgu światła, całe jego ciało lśniło od potu, gdy odgłosem swych bębnów starał się oddać [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • cherish1.keep.pl