RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]

dopełniały złudzenia odległych lat.
Pan Rudecki, zawołany myśliwy, rozprawiał z Waldemarem o ilości zwierzyny, o sposo-
bach karmienia jej i o tępieniu wilków. Wspaniała leśniczówka zachwyciła go jeszcze więcej
niż zamek głębowicki. Tu czuł się w swym żywiole. Stary obywatel podziwiał przyszłego
zięcia głównie za to, że potrafił utrzymać w porządku i rygorze takie dziedzictwo po przod-
kach. Bo uważał, że prócz pieniędzy potrzebna tu była energia i rozum, aby nie doprowadzić
do rozprzężenia, takt, aby kierować olbrzymią masą ludzi i interesów, sprawiedliwość i serce,
aby być uwielbianym przez tłumy urzędników-oficjalistów, służby różnego rodzaju i robotni-
ków fabrycznych.
Pan Maciej, widząc, dlaczego ojciec Stefci ceni najwięcej Waldemara, nabrał dla pana
Rudeckiego wiele sympatii i szacunku.
Waldemar chodził w chwale i podziwie ogólnym, a otaczający go blask spływał i na
Stefcię. Ona stała się punktem ciężkości wszystkich hołdów, ona jak pryzmat zbierała w sobie
promienie uwielbień całej masy jego podwładnych. Kochano ją dla niej samej, bo umiała
zjednywać ludzi, ale kochano ją i za to, że była narzeczoną ordynata.
Na obławie na wilki znajdowało się i obywatelstwo okoliczne, wśród nich parę domów
bliżej zaprzyjaznionych z ordynatem. Wszyscy znali Stefcię z dawniejszych czasów ale obec-
nie ujrzano ją w nowej roli i sława jej brzmiała szerszym echem.
W zaniku głębowickim wesołość niczym nie zmącona i szczęście rozgościły się na dobre.
Stefcia przeżywała najszczęśliwsze czasy, zawsze razem z narzeczonym.
Grywano w tenisa w ujeżdżalni, obok stajennych zabudowań. Zlizgano się na sadzaw-
kach w parku przy dzwiękach orkiestry, śmielsi puszczali się na rzekę, która już spiętrzała
swe lody, pragnąc wyzwolenia. Stefcia grywała z Waldemarem w bilard, prowadząc nieskoń-
czone rozmowy. Zmiały, inteligentny jej umysł rozwijał się w poważnych rozprawach z na-
rzeczonym. Siadywali często w bibliotece lub w czytelni, gdzie Stefcia grała Beethovena, a
Waldemar, zagłębiony w fotelu, napawał się jej kameowym profilem.
W sali muzycznej on grywał jej na organach. Stefcia wówczas w wyobrazni swej widy-
wała babkę jego, Gabrielę, przy tym gotyckim instrumencie, zapłakaną, z wieczną chmurą w
duszy, i własną babkę, Rembowską, spełniającą wiernie obowiązki matki, żony i obywatelki
kraju, ale z wielką raną w sercu.
95
Czasem Stefcia grywała w swym lustrzanym buduarku na pianinie z lapis-lazuli ze srebr-
nymi okuciami i klawiszami z konchy perłowej. Cacko to otrzymała niegdyś jako podarek
ślubny matka ordynata od pana Macieja. Grając Stefcia snuła w swej myśli obrazy przyszłego
szczęścia. Dziewczyna żyła ciągle w upojeniu. Każde słowo, każda pieszczota narzeczonego
odbijała się w jej duszy rozkosznym echem.
Oboje bardzo lubili salę portretową, chociaż mroziła ich trochę i dziwny lęk wprowadzała
do serca Stefci. Historii babki Gabrieli nie poruszali więcej.
Często ogarniała ich dziecinna wesołość. Wówczas Stefcia lubiła ogród zimowy i pal-
miarnię, albo w zbrojowni Waldemar tłumaczył jej historię każdej broni. W myśliwskiej sali
bawił Stefcię owinięty w zielony jedwab pyszny Murzyn, który w swej kudłatej głowie
skombinował już, kto jest Stefcia, i uśmiechał się do niej, czyniąc jej honory w swój sposób.
Ordynata uważał on za jakiegoś półbożka czy fetysza, więc i dla Stefci składał dużą część
swych uwielbień.
Stajnie również często odwiedzali. Raz Stefcia przejechała się po parku na Apollu, mając
obok Waldemara. On czuwał nad każdym krokiem swego wierzchowca, gotów mu nawet w
łeb palnąć, gdyby groziło Stefci niebezpieczeństwo. Waldemar kochał narzeczoną bez pamię-
ci i otaczał ją prawdziwym nimbem szczęścia.
Stefcia zajmowała się żywo ochronką, znając bliżej wiele dziatwy. W szkole była pod-
czas wykładów i miejscowy nauczyciel wtajemniczył ją w program nauk. Bawiła ją gimna-
styka dzieci w wyłącznie urządzonej na ten cel sali. Zwiedzała szpital w sąsiednim folwarku
Romnach i przytułek dla starców, zwany przez Waldemara  pałacem inwalidów . Przyglądała
się ćwiczeniom straży ogniowej, towarzyszyła narzeczonemu przy miesięcznym rozdawaniu
książek dla służby z czytelni ludowej obok szkoły. Waldemar obznajmił ją z systemem pro-
wadzenia kasy oszczędnościowej dla służby i robotników, którą zawiadywał osobiście. Stef-
cia zwiedziła obszerny budynek łazni wzorowo urządzonej i salę zabaw w stylu zakopiań-
skim, gdzie służba i robotnicy zbierali się na tańce, a nawet grywali teatra amatorskie.
Wszystkie te instytucje prócz ochronki były już zasługą Waldemara. Przed dziesięciu laty,
objąwszy po ordynacie w osobiste władanie, uczył się jeszcze w uniwersytecie, ale mimo to
od razu rozpoczął energiczną działalność. Rzucał myśli, które musiano wykonywać natych-
miast. I potem, na ławie szkoły rolniczej, i nawet hulając po świecie, nie zapominał o Głębo-
wiczach. Z zapałem szerzył swe idee. Wpadał do majątku niespodziewanie, inicjował coś
nowego, sprawdzał czynności wykonawców, błysnął w okolicy i znowu wyfruwał w świat
szeroki. Dobra ordynackie stały się wzorem okolicy. Nazwali ordynata utracjuszem tylko ci,
którzy sądzili z pozorów, patrząc na jego rozrzutność, a nie widząc wewnętrznej gospodarki.
 Dzielny człowiek, dobry patriota i rozumny arystokrata  myślał pan Rudecki.
Taką opinię Waldemar posiadał powszechnie.
Stefcia bywała z księżną w kościele głębowickim, bo księżna chciała zbadać pobożność
dziewczyny. Gdy pierwszy raz narzeczeni znalezli się razem w kościele, proboszcz odśpiewał
na ich intencję Te Deum landamus błogosławiąc ich ze wzruszeniem. Staruszek cieszył się, że
jego  chłopiec nareszcie pomyślał o założeniu rodziny. Stefcia podobała mu się bardzo.
Obok kościoła w obrębie murów stało wyniosłe mauzoleum z grobami Michorowskich.
Stefcia z przejęciem modliła się przy sarkofagu Gabrieli de Bourbon i Elżbiety, matki Wal-
demara. Ogromny gotycki budynek, ocieniony starodrzewiem, wstrząsnął nią trochę przykro.
Waldemar nie pozwolił narzeczonej być w nim długo.
Pewnego dnia ordynat spotkał Stefcię w kaplicy, umieszczonej w narożnej baszcie. Stała
oparta o lożę ordynacką i spoglądała w zamyśleniu na wizerunek Chrystusa, artystycznie
rzezbiony z kości słoniowej na krzyżu dębowym. Kaplica, nieduża, miała również styl gotyc-
ki. Wyłożona szarym marmurem, o poważnych sklepieniach, z ciemną posadzką z mozaiki
weneckiej. Ze szczytu sklepienia zwieszał się ciężki oksydowany żyrandol. Prócz loży wyło-
żonej marmurem stało tam parę marmurowych ławek, rzezbiony klęcznik i niewielkie organy.
96
W ołtarzu przeważało oksydowane srebro. Kaplica była w tonie surowym. Obok krzyża na
ciemnopąsowym suknie świeciły wota rodziny Michorowskich. Odznaczało się serce z bry-
lantów i rubinów, wotum nieszczęśliwej babki Waldemara.
Stefcia w ofierze obok krzyża kładła własne serce, przepełnione wdzięcznością i zdrojem
najgorętszych uczuć.
Posyłała do stóp Ukrzyżowanego swe modlitwy i prośby, i wiarę w przyszłość. Gdy
Waldemar wszedł, ujrzał ją nie na klęczkach, ale rozmodloną duchowo. Stanął obok i wziął
jej ręce. Chwilę patrzyli na siebie. Kolorowe szkła witrażów rzucały na nich tajemnicze cie-
nie. Stefcia przytuliła się do narzeczonego i wskazując oczyma na krzyż szepnęła:
 On nam błogosławi.
Waldemar usta zanurzył w jej włosach. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • cherish1.keep.pl