[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Pensjonariusze hospicjum stali już w komplecie przed bramą.
Anderson poczuł rosnącą panikę.
Liczyła się teraz każda sekunda! Jeszcze raz naparł plecami na głaz, jakby chciał przesunąć katedrę, a nie
kawałek skały. Na czole nabrzmiały mu żyły.
Włożył w ostatnie pchnięcie maksimum wysiłku, na jaki mógł się zdobyć i kiedy już zaczynał wątpić, czy mu
się powiedzie, poczuł, że opór głazu maleje. Pchał go jeszcze przez kilka sekund, po czym siła grawitacji
zrobiła swoje.
Gdy głaz potoczył się po zboczu, Anderson przeturlał się przez grzbiet wydmy i rzucił się z powrotem w
kierunku Mirit. Zza osłony słyszał uderzenie głazu o ogrodzenie i odzywające się w dole okrzyki pełne
przestrachu i zdumienia.
Anderson przetoczył się przez grzbiet kolejnej wydmy i zjechał po piasku w zagłębienie, gdzie przycupnęła
Mirit.
- Wszystko w porządku? - szepnęła, by z potoku przekleństw, jakie usłyszała w odpowiedzi wyłowić tylko
jedno zrozumiałe słowo przepuklina .
Patrzyli razem, jak strażnik i kierowca szli wzdłuż ogrodzenia, żeby ocenić zniszczenia. Grupa trędowatych
stała nadal między bramą a ciężarówką.
- Udało się - syknął Anderson. - Chodzmy Poczuli, że adrenalina zaczyna szybciej krążyć w ich żyłach, gdy
naciągnęli kaptury swych habitów i na wpół pełznąc, na wpół zjeżdżając po piasku, zsunęli się ze zbocza
wydmy ku ciężarówce. Od strony ogrodzenia doszedł ich śmiech, kiedy dwaj mężczyzni pomyśleli to, co mieli
pomyśleć. Mirit już miała okrążyć tył pojazdu, gdy
Anderson pociągnął ją za rękaw w kierunku przodu ciężarówki.
Wychylił się ostrożnie zza samochodu i przekonał się, że miał rację. Z tej strony członkowie grupy byli do
nich odwróceni plecami. Podeszli cicho do pensjonariuszy. Mocniej naciągnęli kaptury i pochylili głowy.
Wrócił strażnik i poprowadził grupę przez bramę, trzymając się od trędowatych w takiej odległości, jaką
najwidoczniej uważał za bezpieczną.
Choć Anderson nie przypuszczał, by strażnik liczył członków grupy, bo w końcu byli to pacjenci, a nie
więzniowie, to jednak z ulgą stwierdził, że mały tłumek nie rozciągnął się w szereg.
Bezkształtną masę ludzką jest o wiele trudniej ponumerować niż osoby posuwające się gęsiego.
Strażnik zastukał do drzwi instytutu, które po chwili otworzył inny mężczyzna. Przejął grupę, wskazując
gestem, że przybysze mają iść za nim wyłożonym kafelkami korytarzem, w którym się teraz znalezli. Anderson
i Mirit upewnili się, że weszli jako ostatni. Anderson zaryzykował nawet odwrócenie głowy, by przekonać się,
czy nikt za nimi nie podąża.
Gdy grupa minęła korytarz odchodzący w bok od głównego ciągu, Anderson błyskawicznie wyciągnął rękę,
chwycił Mirit za ramię i pociągnął ją w prawo. Oboje przywarli twarzami do wyłożonej kafelkami ściany i
trwali tak bez ruchu, słuchając oddalającego się odgłosu kroków. Anderson wolno wypuścił powietrze z płuc.
Na twarzy Mirit zagościł na moment nerwowy uśmiech.
Niedługo jednak odczuwali ulgę, po chwili uświadomili sobie, że stojąc w jasno oświetlonym korytarzu, są
zupełnie bezbronni.
Znalezli schronienie w ciemnym pokoju i zamknęli za sobą oszklone drzwi. Zwiatło padające z korytarza
odbijało się w rzędach metalowych, błyszczących tac leżących na długim, drewnianym stole.
- Narzędzia chirurgiczne - szepnął Anderson.
Mirit zmarszczyła nos, wciągając powietrze.
- Czuję eter. To jakaś klinika. Zciągnęli habity i ukryli je w szafce pod zlewem.
- Co teraz? - zapytała Mirit.
- Poszukamy schodów prowadzących na górę, do części głównej budynku.
Chcę się dostać do gabinetu Freedmana i znalezć jakiś dowód na piśmie świadczący o tym, co się tutaj dzieje.
Jeszcze przez moment zbierali się w sobie, po czym ostrożnie otworzyli drzwi i wyszli na korytarz. Dotarli na
palcach do głównego holu i wyjrzeli zza rogu.
Anderson spojrzał w lewo, Mirit w prawo. Anderson dostrzegł podnóże schodów i wskazał je gestem Mirit.
Kiwnęła głową.
Anderson spojrzał na nią pytająco. Znów potakująco skinęła głową.
Jednocześnie przebiegli około trzydziestu jardów otwartego korytarza i przycupnęli w cieniu schodów, by
uspokoić szalejące tętna. Mirit pierwsza ruszyła schodami w górę, zatrzymując się przed każdym zakrętem i
wyglądając zza niego ostrożnie, zanim zrobiła następny krok.
Anderson wciąż oglądał się za siebie, bardziej ze zdenerwowania niż z ostrożności. W pewnym momencie na
ich drodze stanęły zamknięte drzwi. Mirit poruszyła klamką w obie strony, potem jeszcze raz, wreszcie
przecząco pokręciła głową. [ Pobierz całość w formacie PDF ]