[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pracy.
Odsunęli się od siebie gwałtownie. Potrzebowali trochę czasu, aby znów stawić
czoło burzy.
Rozdział 7
Z pomocą Lewisa udało im się zainstalować bloczek w niecałe pół godziny.
Najgorsza była walka z obezwładniającym zimnem i śniegiem, który miejscami
sięgał im do kolan. Meg była zirytowana faktem, że pracownicy ośrodka nie zostali
wyposażeni w polarne kombinezony. O tej porze roku wykonywano mało prac na
zewnątrz i nikt nie pomyślał, że mogą być potrzebne.
W drodze powrotnej przywiązali się do liny życia , tak jak to czynią alpiniści.
W ten sposób chcieli przetransportować rannych.
Zostawili Lewisa przy korbie bloczka i wysłali pierwszą ofiarę wypadku w
bezpieczne miejsce. Tylko pięcioro spośród ciężko poszkodowanych można było
bez ryzyka przetransportować w czasie burzy. Maudie, Meg, Lewis, Red i Gilly
pracowali kolejno przy korbie bloczka, zmieniając się co dziesięć minut. Te zmiany
były konieczne nie tylko ze względu na bardzo niską temperaturę, ale także
dlatego, że wiatr i śnieg spowalniały proces myślenia. Każda minuta w tym białym
i lodowatym świecie wydawała się godziną i już po krótkim czasie ogarniało
człowieka poczucie zagubienia. Meg wciąż musiała sobie przypominać, co
powinna zrobić. Myślała też, że śmierć przez zamarznięcie musi być najgorszym
rodzajem umierania. A przecież mogła ich spotkać w tych warunkach.
Bała się nie tyle własnej śmierci, ile drżała na myśl o tym, że inni mogliby
umrzeć. Przerażała ją chwila wysyłania noszy w drogę. Był to jej pomysł,
wstrzymywała więc oddech za każdym razem, gdy podnoszono je do góry i
przypinano do liny życia . Cała konstrukcja wydawała się tak krucha, chwiejna i
prowizoryczna. Wszystko to nie powinno sprawdzić się w praktyce, ale jednak się
sprawdziło. Liny nie pękły, wiatr ich nie splątał, ofiary nie wypadły z noszy i jedna
po drugiej zostały uratowane.
Było już po piątej, kiedy ostatnia osoba została bezpiecznie
przetransportowana. Wokoło panowały nieprzeniknione ciemności, a śnieg na
podłodze był prawie tak głęboki jak na zewnątrz, mimo iż Maudie próbowała go
usuwać, a drzwi otwierano tylko na kilka sekund. Wiatr szalał bez przerwy i Meg
zaczęła myśleć, że już nigdy nie będzie jej ciepło.
Niebawem ratownicy opadli z sił i stali się równie słabi, jak pozostający pod ich
opieką ranni. Było to widoczne na ich twarzach i w ich zesztywniałych ruchach,
gdy zdejmowali ubrania i sprawdzali odmrożenia. Meg nie była wyjątkiem, ale
stały dopływ adrenaliny utrzymywał ją w formie. Wiedziała, że prawdziwa robota
dopiero się zacznie.
Poleciła Maudie zagrzać wodę i wysuszyć koce, a Lewisa poprosiła, aby usiadł
przy radiu. W części budynku przeznaczonej na szpital włączyła mocne
ogrzewanie, tak jednak, by nie przekroczyć granicy bezpieczeństwa. Nie
interesowała się uszkodzeniami systemu zasilania, ale nie miała wystarczającej
liczby ludzi zdolnych do utrzymania w porządku urządzeń pracujących z
maksymalną wydajnością dla całej osady.
Wielu rannych mogło chodzić i szukało miejsca tylko po to, aby przez chwilę
odpocząć. Poważniej poszkodowanym Red i Gilly robili wygodne posłania na
sofach, krzesłach i kocach rozłożonych na podłodze. Meg doglądała chorych,
przemywając im rany i opatrując odmrożenia.
Przydałoby się więcej środków antyseptycznych rzuciła w przestrzeń, ale
nikt jej nie usłyszał.
I coś w rodzaju bandaży.
Zachowujesz się jak prawdziwa pielęgniarka. Nie wiedziałem, że masz w
sobie tyle opiekuńczości powiedział Red.
Meg spojrzała na niego i już nie pierwszy raz tego popołudnia pomyślała, jaką
przyjemność sprawia jej patrzenie na niego. Twarz Reda była posiekana wiatrem i
naznaczona wyczerpaniem. Czoło i ręce nosiły ślady zadrapań i Meg uświadomiła
sobie, że jest równie podatny na fizyczne cierpienia, jak i ona. Jego obecność w
samym środku tego piekła, jakie się wokół niej dziś rozpętało, dodawała jej sił.
Tu gdzieś powinien być karton pełen spirytusu salicylowego. Widziałam go w
zeszłym tygodniu. Poszukaj i zobacz, czy nadaje się do użycia. Przydałoby się też
trochę wody utlenionej powiedziała.
Rozkaz, szefie. Red wstał.
Będziemy potrzebowali środków przeciwbólowych. W przypadku złamań ból
stale narasta i jeżeli chorzy nie otrzymają leków uśmierzających, doznają szoku
zwrócił się Gilly wprost do Reda.
Meg popatrzyła na niego i zauważyła z zaskoczeniem, że zachowuje się tak,
jakby jej tu nie było.
Mam trochę morfiny w moim pakiecie ratunkowym. Niedużo. Na pewno nie
starczy dla wszystkich, ale... odpowiedział Red poufnym głosem.
Przynieś ją zgodził się ponuro Gilly. Chodzi tu przede wszystkim o Joego.
Z nim jest najgorzej.
Meg wstała i podeszła do nich.
O co chodzi? Co za morfina? Co chcecie zrobić?
Umożliwić niektórym przeżycie szepnął Red z jakimś dziwnym
uśmieszkiem.
Meg odwróciła się teraz do Gilly ego.
Przecież nie możesz tak sobie chodzić i rozdzielać wszystkim wokół
morfinę...
Gilly był felczerem na statku przerwał jej łagodnie Red. Nie wiedziałaś o
tym? Więc radzę ci, powierz mu reżyserię tej części widowiska.
Meg znów spojrzała na Gilly ego. Przecież powinna to o nim wiedzieć,
mogłaby wtedy lepiej wykorzystać jego obecność tutaj.
Tak, dobrze. Wiem, że możecie mi wiele pomóc.
Gdy powiedziała te słowa, odczuła wielką ulgę.
Red położył jej na ramieniu ciężką rękę.
Pozwól mu działać swobodnie, Meg.
Mówił głosem łagodnym i wyciszonym, ale wciąż widziała płomień w jego
oczach. Speszona, spuściła wzrok i odwróciła się do Gilly ego.
Mam tu jeszcze aspirynę i trochę środków do tamowania krwotoków.
To pewnie wszystko, co powinniśmy mieć zgodził się z pewną ironią.
Podniosła głos i krzyknęła na cały pokój:
No dobra, kto ma narkotyki?
Pokasływania i szmery ucichły i ponad tuzin oczu spojrzało na nią. Kątem oka [ Pobierz całość w formacie PDF ]