RSS


[ Pobierz całość w formacie PDF ]

przyznać. Zmusi ją do tego, nie dla siebie, lecz dla ludzi w Welcome, męż-
czyzn i kobiet kpiących z jego pijackich majaczeń, śmiejących się z jego
lęków. Dowiedzą się z ust Lucy, jakie koszmary przeżywa, i poznają z
przerażeniem, że potwory, o których mówił, istnieją naprawdę. Oczyści się
wówczas całkowicie, miasto przytuli go znowu do swego łona, prosząc o
wybaczenie, a pokryte smołą i piórami ciało tej suki zawiśnie na słupie
telefonicznym.
Eugene zatrzymał się dwie mile od Welcome.
- Coś nadchodzi.
- Chmura pyłu, a w niej mnóstwo jarzących się oczu. Bał się
najgorszego.
- Jezu Chryste!
Puścił żonę. "Czy i ją chcą porwać? Tak, to chyba inna cześć ich
umowy".
- Suną do miasta - powiedział.
Powietrze wypełniały ich głosy. Zbliżali się do niego wyjącą hordą.
Eugene odwrócił się, gotów do ucieczki i porzucenia kobiety. Mogą ją wziąć,
byleby jego zostawili w spokoju. Lucy z uśmiechem patrzyła na tuman kurzu.
- To Packard - powiedziała.
Eugene obejrzał się za siebie, mrużąc oczy. Potwory stały się teraz
widoczne. Oczy okazały się reflektorami, głosy klaksonami. Drogą od
Welcome jechała armia samochodów i motocykli, prowadzona przez dżipa
Packarda.
Eugene zmieszał się. "Co to jest, masowa ucieczka?"
Po raz pierwszy tego cudownego dla niej dnia także Lucy poczuła
niepewność.
Karawana zwolniła i stanęła; opadł kurz, odsłaniając cały oddział
straceńców Packarda. Składał się on z dziesięciu samochodów i kilku
motorów załadowanych policyjną bronią.
Packard wychylił się z samochodu, splunął i zapytał:
- Masz jakieś kłopoty, Eugene?
- Nie jestem głupi, Packard - odparł Eugene.
- Tego nie powiedziałem.
- Widziałem je, Lucy ci opowie.
- Wiem o tym, Eugene, wiem. Nikt nie zaprzeczy, że na wzgórzach są
diabły, to jasne jak słońce. Jak myślisz, na kogo się wybieramy?
Packard uśmiechnął się do siedzącego przy kierownicy Jedediaha.
- Jasne jak słońce - powtórzył. - Wykurzymy ich wszystkich do
Królestwa Niebieskiego.
Siedząca z tyłu panna Kooker wychyliła się z okienka. Paliła cygaro.
- Chyba winniśmy ci przeprosiny, Gene - powiedziała z uśmiechem.
"Mimo to jest pijusem - pomyślała. - Niepotrzebnie poślubił te dziwkę z tłustym
tyłkiem. Co za strata".
Twarz Eugene'a rozjaśniła się.
- Chyba tak.
- Wsiadaj z Lucy do któregoś samochodu - powiedział Packard. -
Wykurzymy je z nor, tak jak się wykurza węże.
- Odeszły na wzgórza - powiedział Eugene.
- Skąd wiesz?
- Zabrały mojego chłopca i rozwaliły dom.
- Dużo ich było?
- Około dziesięciu.
- Dobra, Eugene, lepiej zabierz się z nami. - Packard zwrócił się do
siedzącego z tyłu policjanta: - Tym cholernikom będzie gorąco, nie?
Eugene odwrócił się do Lucy.
- Chciałem... - zaczął.
Ale Lucy pobiegła na pustynię; jej sylwetka nikła w oddali.
- Zboczyła z drogi - powiedziała Eleanor. - Zabije się.
- To byłoby dla niej za dobre - powiedział Eugene, wsiadając do
samochodu. - Jest gorsza od diabła.
- Jak to, Gene?
- Ta baba sprzedała piekłu mojego jedynego syna...
- Zostaw ją - powiedział Packard. - Wcześniej czy pózniej piekło ją
pochłonie.
Lucy wiedziała, że nie będzie im się chciało jej ścigać. Gdy tylko
zobaczyła w chmurze kurzu światła samochodów, dostrzegła strzelby i hełmy,
wiedziała, że musi to zrobić. W najlepszym razie będzie widzem. W
najgorszym - umrze na pustyni.
Często się zastanawiała nad istotami będącymi zbiorowym ojcem
Aarona. Gdzie mieszkają, dlaczego postanowiły w swojej mądrości właśnie z
nią się kochać? Rozważała też, czy w Welcome ktoś jeszcze o nich wie. Ile
ludzkich oczu, poza jej własnymi, widziało ich tajemnicze ciała? Zastanawiała
się też oczywiście, czy nastąpi kiedyś wyznaczona pora i dojdzie do
spotkania obu gatunków. Może to się już stało?
Gdy samochody i motocykle zniknęły jej z oczu, zawróciła po własnych
śladach, aż znowu znalazła się na szosie. Rozumiała, że nie odzyska już
Aarona. Była w pewnym sensie jedynie stróżem dziecka, bo choć to ona je
urodziła, należało ono jednak do istot, które złożyły w niej swoje nasienie.
Może była narzędziem jakiegoś eksperymentu z rozmnażaniem, a teraz
lekarze przybyli, by zobaczyć, co z niego wynikło? A może zabrali Aarona po
prostu z miłości? Bez względu na powody, pragnęła jedynie zobaczyć rezultat
bitwy. Miała nadzieję, że zwyciężą, choćby miało to oznaczać zagładę wielu
przedstawicieli jej gatunku.
U podnóża wzgórz panowała cisza. Postawiono Aarona wśród skał i
wszyscy cisnęli się, by badać jego ubranie, włosy, oczy, uśmiech.
Zbliżał się wieczór, lecz Aaron nie czuł chłodu. Piersi jego ojców były
ciepłe i pachniały jak wnętrze Powszechnego Centrum Handlowego w
Welcome - mieszaniną cukierków toffi i konopi, świeżego sera i żelaza.
Zachodzące słońce padało na jego śniadą skórę, w górze pojawiały się
gwiazdy. Wśród tych istot był szczęśliwszy niż przy piersi matki. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • cherish1.keep.pl