[ Pobierz całość w formacie PDF ]
uzgodnione.
- Nikt nie może widzieć, że je biorę!
- Nie ma strachu, nie zobaczy. Stój koło trapu, ja się potknę i wyląduję na tobie. Jak
się pozbieram, to będziesz miał sakiewkę za pazuchą. Teraz powiedz mi, co zastanę na
brzegu.
- Kłopoty! - jęknął, próbując sobie wyrwać brodę. - Nigdy nie powinienem się na to
zgodzić! Znajdą cię i zabiją, a i mnie załatwią przy tej okazji...
- Bez nerwów, popatrz na to. - Potrząsnąłem sakiewką. - To spokój na stare lata,
domek z ogródkiem i beczułka piwa, micha szynki... Pomyśl o radośniejszej stronie życia.
Pomyślał, czy nie, brzęk pieniędzy miał na niego zaiste zbawienny wpływ. Przestał wyrywać
sobie siwe kudły, dałem mu zatem garść szczęścia.
- Masz tu zadatek, na dowód mojej dobrej woli - powiedziałem. - Teraz zastanów się.
Im więcej będę wiedział o wyspie, tym łatwiej będzie mi uciec. Nikt nie będzie cię
podejrzewał, powiedz zatem, co wiesz.
- Niewiele... - wymamrotał, koncentrując uwagę na monetach. - Jest tam sporo
doków, za nimi zaś targ. Wszystko otoczone jest wysokim murem, za którym nigdy nie
byłem. Nie słyszałem, by ktokolwiek tam dotarł.
- Bramy?
- Są, i to duże, ale silnie strzeżone.
- A ten targ... Rozległy?
- Ogromny. Największy na wyspie. Ciągnie się wiele myldyrów wzdłuż brzegu.
- A ile ma taki myldyrówl
- Myldyr. Myldyrów to liczba mnoga. Jeden ma siedemset lathów.
- Wiele mi to mówi. No nic, sam zobaczę.
Przy wtórze posapywań i narzekań, stary otworzył niewielką klapę w pokładzie i
zniknął gdzieś w dole, zapewne po to, by ukryć gotówkę. Ja stwierdziłem, że dość mam
zaduchu kabiny i wyszedłem na otwarty dziób, gdzie nikomu nie przeszkadzałem. Słońce
rozpraszało poranną mgłę i ze zdumieniem stwierdziłem, że przepływamy obok potężnej
wieży wyłaniającej się z morskich fal. Była poobijana i bez dwóch zdań bardzo stara, ale
musiałem wysoko zadrzeć głowę, by dojrzeć wierzchołek. Niezle tu budowano w dawnych
czasach.
Ze szczytu wieży zwisały szczątki mostu, przedłużenia dawnej autostrady, strasząc
przerdzewiałymi linami o ponad dwóch metrach średnicy każda. Całość nadal robiła wraże-
nie. Zniszczyć takie dzieło mogła jedynie nie byle jaka katastrofa... albo i nie. Bardziej
prawdopodobne, że była to sprawka władców wyspy, którzy pragnęli odciąć się całkowicie od
pogrążającego się w barbarzyństwie kontynentu.
Zanim zacząłem się nad tym głębiej zastanawiać, przed dziobem wyrósł szary i
smukły patrolowiec najeżony działkami, który okrążył nasz statek przy wtórze wyzwisk i
gwizdów całej załogi. Brałem w tym aktywny udział. Po pierwsze po to, żeby się nie
wyróżniać, po drugie, byliśmy tu legalnie. Kapitan patrolowca musiał dojść do tego samego
wniosku, gdyż pożegnał nas obrazliwym buczeniem syreny i odpłynął w swoją stronę.
W pół godziny pózniej zamajaczyła przed nami wyspa. Z początku jedynie jako
masyw szarej skały i kęp zieleni, potem ujrzeliśmy zarys potężnego miasta wzniesionego nad
prawie kolistą zatoką. Pomimo wczesnej pory, robota paliła się tu w dłoniach, kominy dymiły
na całego. Wejścia do portu broniły dwa szare, groznie przycupnięte na końcach falochronów
forty. Lufy dział śledziły nasz statek, choć przecież nie stanowił on żadnego zagrożenia. Ci
faceci nie żartowali...
Zaczęło mi się wydawać, że ta jednoosobowa krucjata nie była najlepszym
pomysłem mojego życia. Tyle że nie miałem już odwrotu...
5
Opuścić żagle! - ryknął wzmocniony przez megafon głos. - Przyjąć cumy!
Ryk nadchodził z krępego holownika, który podpłynął do burty. Starzec czym
prędzej przetłumaczył polecenia i załoga rzuciła się do pracy.
Wszystko w Nevenkebli było zorganizowane do ostatniego szczegółu, przypadkowi
nie pozostawiono nawet cienia szansy. Zanim zdążono zrefować żagle, holownik pociągnął
nas na wyznaczone miejsce, czyli do pierwszego wolnego kawałka nabrzeża. Wszędzie wkoło
cumowały przeróżne statki, zajęte wyładunkiem przywiezionych dóbr. [ Pobierz całość w formacie PDF ]