
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Czterdzieści pięć - odpowiedziałam.
- Ja niedługo skończę dziewięćdziesiąt pięć - mówiąc, kobieta odsłaniała bezzębne
dziąsła. - Szesnastego lipca tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego miałam
trzydzieści pięć. Byłam o dziesięć lat młodsza od pani. A pamiętam. Pamiętam
wszystko.
Przerwała. Skierowała zamglony wzrok na ulicę za oknem.
- Pamiętam, jak z samego rana obudził mnie warkot autobusów tuż pod moim
oknem. Wyjrzałam na dwór i zobaczyłam, jak się zjeżdżają. Coraz więcej autobusów.
Naszych własnych miejskich autobusów, które widywałam codziennie. Biało-zie-
lonych. Było ich tak dużo. Zastanawiałam się, skąd się tutaj wzięły. Po czym
zobaczyłam, jak wychodzą z nich ludzie. I te wszystkie dzieci. Tyle dzieci. Widzicie,
trudno jest zapomnieć te dzieci.
Notowałam pospiesznie, podczas gdy Bamber powoli naciskał wyzwalacz, robiąc
zdjęcia.
- Po jakimś czasie ubrałam się i zeszłam na dół z chłopcami, którzy wtedy byli mali.
Chcieliśmy wiedzieć, co się dzieje, byliśmy ciekawi. Na dole stali już sąsiedzi i
dozorczyni. Wtedy zobaczyliśmy żółte gwiazdy i zrozumieliśmy. %7łydzi. Zwozili tu
%7łydów.
- Czy wiedziała pani coś o tym, co się z nimi stanie? - wtrąciłam się.
Wzruszyła starymi ramionami.
- Nie, nie mieliśmy pojęcia. Skąd mielibyśmy wiedzieć? Dowiedzieliśmy się dopiero
po wojnie. Myśleliśmy, że wywożą ich gdzieś do pracy. Nie sądziliśmy, że dzieje się
coś złego. Pamiętam, jak ktoś powiedział: To francuska policja, nikt nie zrobi im
krzywdy", więc się nie przejmowaliśmy. A następnego dnia, choć wszystko się działo
w środku Paryża, w gazetach
91
nie było żadnej wzmianki, nie wspominano o tym w radiu. Zdawało się, że nikt się
nie przejmuje. Zatem my też się nie martwiliśmy. Dopóki nie zobaczyłam dzieci.
Przerwała.
- Dzieci? - powtórzyłam.
- Kilka dni pózniej %7łydów wywieziono tymi samymi autobusami. Stałam na
chodniku i widziałam, jak z velodrome wychodzą kolejne rodziny; widziałam
wszystkie te brudne, zapłakane dzieci. Wyglądały na przerażone. Byłam zgorszona.
Zdałam sobie sprawę, że gdy były w środku, nie dawano im prawie nic do jedzenia i
picia. Czułam się bezradna i wściekła. Próbowałam rzucać im chleb i owoce, lecz
policja nie pozwalała.
Przerwała ponownie, tym razem na dłużej. Nagle wydawała się zmęczona, znużona.
Bamber po cichu odłożył aparat. Czekaliśmy. Nie ruszaliśmy się. Zastanawiałam się,
czy jeszcze coś powie.
- Po tylu latach - odezwała się w końcu głosem ściszonym niemalże do szeptu - po
tylu latach wciąż widzę te dzieci. Widzę, jak wspinają się do autobusów i jak są
wywożone. Nie wiedziałam, dokąd je zabierają, ale miałam pewne przeczucia.
Okropne przeczucia. Większości ludzi wokół było to obojętne. Uznawali to za
normalne. Uważali, że wywożenie %7łydów jest całkiem normalne.
- Jak pani sądzi, dlaczego tak uważali? - spytałam. Znowu rechotliwy śmiech.
- Bo nam Francuzom od lat wmawiano, że %7łydzi są wrogami naszego kraju! W
czterdziestym pierwszym czy drugim była wystawa w Palais Berlitz, o ile dobrze
pamiętam, na boulevard des Italiens, zatytułowane Francja i %7łydzi. Niemcy
dopilnowali, by była otwarta przez wiele miesięcy. Zrobiła furorę wśród paryżan. A
na czym polegała? Na propagowaniu antysemityzmu, który powinien przecież
wzbudzać odrazę.
Poskręcanymi starymi palcami wygładziła spódnicę.
92
- Wiecie, pamiętam tych policjantów. Naszych dobrych paryskich policjantów.
Naszych dobrych porządnych żandarmów. Jak wpychali dzieci do autobusów.
Krzyczeli. Używali pałek.
Oparta brodę na piersi. Wymamrotała coś, czego nie zrozumiałam. Brzmiało jak:
Wstyd nam, żeśmy ich nie powstrzymali".
- Nie wiedzieliście - powiedziałam łagodnie, wzruszona jej zmęczonym wzrokiem i
starymi oczami, w których pojawiły się łzy. - Cóż mogliście zrobić?
- Wiecie, nikt nie pamięta dzieci z Vel' d'Hiv'. Nikogo to nie interesuje.
- Być może w tym roku się zainteresują - odparłam. - Być może w tym roku będzie
inaczej.
Wydęła pomarszczone wargi.
- Nie będzie. Zobaczycie. Nic się nie zmieniło. Nikt nie pamięta. Dlaczego mieliby
pamiętać? To były najobrzydliwsze karty w historii naszego kraju.
Zastanawiała się, gdzie jest ojciec. Na pewno gdzieś w obozie, w jednym z baraków,
ale widziała go tylko raz czy dwa. Nie zwracała uwagi na mijające dni. Myślami
nieustannie wracała do braciszka. Budziła się w nocy, drżąc i wyobrażając go sobie w
szafce. Wpatrywała się w wyjęty z kieszeni klucz, mimo że wzbudzał w niej ból i
strach. Może braciszek już nie żył. Może umań z głodu i pragnienia. Próbowała
policzyć, ile dni minęło od tego ponurego czwartku, kiedy usłyszała walenie do
drzwi. Tydzień? Dziesięć dni? Nie wiedziała. Czuła się zagubiona. Przeszła przez
koszmar strachu, głodu i śmierci. Kolejne dzieci umierały w obozie. Ciała zabierano
wśród płaczu i krzyków. [ Pobierz całość w formacie PDF ]