
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wymyślnymi, za każdym razem innymi tekstami. Potem osierocone wózki albo
czekały, żeby przywitać kolejnego klienta, albo jeśli były potrzebne wewnątrz
gnały do roboty. Te socjologiczne obserwacje zajęły mi połowę papierosa.
Niekiedy w chromowanej burcie zaparkowanego bokiem do mnie urrepa przemykały
odbicia takich samych scenek rozgrywających się za moimi plecami. Wrzasnęło
jakieś przygniecione czy strofowane dziecko. Zobaczyłem odbicie jakiegoś
mężczyzny wychylającego się zza tyłu półciężarówki, które umknęło po ułamku
sekundy. Zamarłem, sprężyłem się wewnętrznie, zaciągnąłem się jeszcze raz. Nie
odrywając spojrzenia od lustrzanego boku urrepa, poruszyłem głową, jak gdybym
się rozglądał. Mężczyzna wychylił się znowu, minimalnie, ale udało mi się go
zlokalizować.
Nie musiałem sięgać do kieszeni, żeby stwierdzić, że nie mam w nich broni. Nie
spodziewałem się akcji już dzisiaj, wobec czego zostawiłem biffaxa w
trafalgarze. W kieszeniach miałem tylko trochę gotówki, za mało, żeby można nią
było kogokolwiek znokautować, na nosie okulary, którymi nie dałoby się wysadzić
w powietrze parkingu, a w ustach papierosa, broń grozną co najwyżej dla
niedowidzących, rozpalonych seksualnie świetlików. Wybrałem papierosa
wypuściłem długą strugę dymu, którą obserwator musiał zobaczyć i zanurkowałem
pod ciężarówkę. Zobaczyłem jego stopy. W rekordowym tempie przemknąłem pod
samochodem, odwróciłem się i szerokim, najmocniejszym na jaki mnie było stać,
sierpowym kopem podciąłem mu nogi, zaraz potem wyskoczyłem spod karoserii i
przydusiłem go do ziemi. Przydusiłem tylko na ułamek sekundy, wyszarpnął rękę z
uścisku i bez skrupułów wbił mi palce w oko. Mimo że trzasnąłem go w skroń tak,
że nawet oślepiony widziałem, jak trzepnął głową w betanit, oddał cios. Zostało
mi do dyspozycji jedno oko i jedno ucho. Szarpnąłem łokciem i trafiłem w czubek
jego brody. Chyba nie odczuł tego zbyt boleśnie. Nie udało mi się kopnąć go w
podbrzusze, udało mi się natomiast przyjąć na kość policzkową na szczęście
niezbyt mocny sierpowy. Zaczynało mi to wyglądać na przydługie okładanie się, co
nie było moim ulubionym sposobem rozstrzygania walki. Grzmotnąłem go czołem w
twarz, uderzyłem łokciem w grdykę, kopnąłem kolanem jeszcze raz, teraz nieco
celniej, bo zareagował stęknięciem, ale nie zabrał ze sobą sekundanta, który
rzuciłby ręcznik. Udało mi się trafić go w dołek, zerwałem się i od razu
musiałem podskoczyć, bo zawirował w miejscu, usiłując podciąć mi nogi.
Jednocześnie sięgał do kieszeni, w której już w parterze wyczułem coś
nieprzyjemnie twardego. Mocny kopniak wybił mu z dłoni matową, połyskującą
mętnie jak oszlifowane żeliwo broń, drugi trafił w wyprostowane palce sięgające
moich nóg. Coś trzasnęło, zawył. Przekręcił się na bok i obejmując jedną ręką
połamane palce drugiej, odsłonił brzuch skorzystałem z tego bez skrupułów. W
połowie piruetu moja pięta trafiła go w dołek i wybiła całe powietrze z jego
płuc. Zajął się oddychaniem przez skórę, co, sądząc po minie, nie szło mu
najlepiej, a ja przetarłem łzawiące oko i poszedłem podnieść jego broń.
Leżała około dziesięciu metrów od nas, na brzegu szerokiego pasma
transportowego. Przebyłem połowę drogi, gdy usłyszałem pisk opon i zobaczyłem,
jak niemal nie buksując, rusza na mnie płaski, ostry jak brzeg kartki przód
jasnozielonego wozu. Zrobiłem dwa rozpaczliwe susy, dzięki długości których
przeskoczyłem przed maską, odbiłem się od ściany i rzuciłem się z powrotem
między samochody. Zielony naleśnik nieznanej mi marki atakował tym razem tyłem.
Znowu milimetry dzieliły nas od spotkania. Gdyby kierowca zdążył otworzyć drzwi,
wpadłbym mu do wozu. Lawirowałem między samochodami, wciąż słysząc wizg silnika.
Pochyliłem się i dzięki temu uniknąłem kulki posłanej przez osobę trzecią.
Zacząłem kluczyć, wychylając się co jakiś czas. Niemal za każdym razem gdzieś
obok mnie stłumione stęknięcia kwitowały trafienie w jakąś karoserię. Musiało
ich być co najmniej czterech, jeden wyeliminowany, wiec zostało trzech.
Pochyliłem się i tym razem długo nie wysuwając nosa, nurkowałem między rzędami
samochodów.
Przedostałem się na sam brzeg parkingu i rozejrzałem się. Tył zielonej żylety [ Pobierz całość w formacie PDF ]