
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Około dziesiątej zarządzali powierzchowne czyszczenie rejonu - to wszystko.
Kapral Lindenberg postępował inaczej. Było powszechnie wiadomo, że trzyma się ściśle
regulaminu. Nie miał też zwyczaju rozpoczynać pobudki punktualnie- co do minuty, zgodnie
z regulaminem, lecz czynił to o dwadzieścia minut wcześniej, by wszystko było na czas gotowe.
I to było powszechnie wiadome. %7łołnierze traktowali kaprala Lindenberga tak, jak się traktuje
zjawiska przyrody, jak deszcz albo wichurę. Napełniało to Lindenberga cichą, nie ujawnianą przez
niego dumą.
Gdziekolwiek się znajdował, był zawsze na służbie. Nieprzychylnie doń usposobieni
twierdzili, że we śnie trzyma ręce przy udach i nawet w toalecie zajmuje nienaganną postawą.
W każdym razie nie ulegało wątpliwości, że wystarczy mu kilka sekund, żeby być "na posterunku".
Budzik nie przestał jeszcze skrzeczeć, a Lindenberg już stał pośrodku pokoju i robił swoje pierwsze
przysiady. Przy tym zajęciu przypomniał sobie, że postanowił zapamiętać nazwisko kanoniera
Vierbeina. Przecież to ten Vierbein skłonił Ascha do podania fałszywych informacji, co pozwoliło
szefowi udzielić nagany tak wzorowemu podoficerowi, jakim był on - Lindenberg. Coś podobnego
nie zdarzało się prawie nigdy.
Lindenberg włożył spodenki sportowe, koszulkę i pantofle gimnastyczne i wybiegł przez
opustoszały korytarz na dwór. Solidnym biegiem podążył w kierunku placu ćwiczeń. Tu zrobił we
wzmożonym tempie trzy okrążenia, co w sumie równało się sześciu kilometrom. Podczas biegu
ściągnął koszulkę i stwierdził z przyjemnością, że ciało jego błyszczy od potu. Był rad, że jest
w dobrej formie.
Potem poszedł pod natrysk. Znalazłszy się pod strumieniem zimnej wody miał wrażenie, że
skóra jego paruje. Ogolił się pózniej w wielkim skupieniu, umył zęby, pokropił włosy skrupulatnie
odliczonymi siedmioma kroplami oliwy, co nadało jego fryzurze łagodnego blasku. Z kolei sięgnął
po buty, które wyczyścił poprzedniego wieczora; punktualnie dwadzieścia minut przed ósmą był
gotów.
Przed rozpoczęciem służby rzucił jeszcze okiem w wielkie lustro umieszczone obok drzwi
wejściowych. Wygładził fałdę pod pasem. Potem przesunął czapkę o milimetr na prawo. Obraz,
który ujrzał w lustrze, był bardziej doskonały niż wszystkie zdjęcia figurujące w podręczniku
Reiberta, przeznaczonym do codziennego użytku służbowego.
Obudził naprzód izbę swego działonu, w której znajdował się także kanonier Vierbein.
Otworzył szeroko drzwi, zagwizdał krótko i gwałtownie swym gwizdkiem i zawołał ostro: -
Wstawać! - %7łołnierze podnieśli się, pierwszy zerwał się kanonier Vierbein. Lindenberg zwrócił na
to baczną uwagę i nie bez zadowolenia zanotował w pamięci. Stał w drzwiach i zaróżowiony,
wyprężony obserwował zmęczone postacie, przeciągające się wśród powstrzymywanych
przekleństw na łóżkach. Po chwili zawołał: - Wietrzyć! - i zatrzasnął za sobą drzwi.
Proceder ten powtórzony został ze zdumiewającą precyzją osiemnaście, tak, osiemnaście
razy. Punktualnie o ósmej cała załoga trzeciej baterii była gruntownie obudzona.
O godzinie ósmej dziesięć, spędziwszy jakieś dziewięć minut w toalecie, rozpoczął swoją
drugą rundę.
Znowu kontrolował izbę za izbą, aby się przekonać, że wszyscy wstali, że każdy
z obudzonych stara się zasłać swe łóżko, poddać swe ciało dokładnemu wyszorowaniu,
przezwyciężyć bezwład minionej nocy.
Z każdej izby zażądał po jednym żołnierzu do czyszczenia rejonu; z własnego działonu
odkomenderował do tego zajęcia aż dwóch, i to nie pierwszych lepszych, lecz wymienionych przez
niego po nazwisku: bombardiera Ascha i kanoniera Vierbeina. Niechętnie, ale w nienagannej
postawie i bez słowa wyrzutu przyjął do wiadomości, że Asch ma przepustkę na niedzielę i nie
wrócił do koszar, ponieważ ma w mieście rodzinę. - W takim razie zrobicie to sami, Vierbein -
zadecydował.
Lindenberg lubił niedziele, pełnienie służby w te dni od samego rana sprawiało mu
przyjemność. Nikt mu nie przeszkadzał, cały budynek baterii należał wyłącznie do niego. Miał
swobodne pole działania, mógł rozsmakowywać się we wszystkich możliwościach, na jakie mu
przepisy pozwalały.
Rozkraczywszy nogi stanął pośrodku korytarza, zagwizdał i zawołał: - Dyżurni po kawę,
zbiórka! Do czyszczenia rejonu, zbiórka! - Kanonier Vierbein miał zupełnie sam oczyścić dolną
latrynę.
Lindenberg pracował dokładnie według planu, który sobie poprzedniego wieczora ułożył.
Wyglądało to tak: dolny korytarz - jeden żołnierz do czyszczenia latryny, po jednym na pokój
podoficera służbowego, umywalnią, natryski, dwóch do czyszczenia korytarza łącznie z myciem
okien. Mniej więcej to samo na korytarzu środkowym i górnym. Ponadto porządki obejmowały
schody, piwnice, strychy, podłogi, rejon zewnętrzny.
Kiedy służbę pełnił w niedzielę lub święto podoficer Lindenberg, pracowano zwykle mniej
więcej do dziesiątej. Vierbein jednak nie był jeszcze gotów tuż przed jedenastą. Choć się bardzo
starał, kapral nie wysilając się zbytnio znajdował wciąż miejsca, które nie odpowiadały
stuprocentowo jego wymogom czystości.
Tymczasem okazało się, że jeden z żołnierzy zachorował. Trudno było przypuszczać, że
symuluje, choć sprawa była podejrzana, gdyż chodziło o kanoniera, który tego dnia wieczorem miał
pełnić służbę wartowniczą. Przed odesłaniem na izbę chorych, gdzie mu dano aspirynę, Lindenberg
wziął go porządnie w obroty. Dopiero w póznych godzinach popołudniowych, po stwierdzeniu
zapalenia wyrostka robaczkowego, przetransportowano go do szpitala.
Powstała konieczność uzupełnienia warty. Około dziesiątej kapral Lindenberg zadzwonił
więc do starszego ogniomistrza Schulza. Ten, zmęczony różnymi wyczynami ubiegłej nocy -
naprzód solidnie zbił żonę, potem ogarnęła go chęć pokazania jej, że nie zamierza zrezygnować
z małżeńskich rozkoszy - otworzył drzwi ziewając na całe gardło.
- Proszę pozwolić zameldować sobie, panie szefie - wybębnił kapral Lindenberg zachowując
nienaganną poprawność, jak zawsze w każdej sytuacji życiowej - że jeden wartownik odpadł.
Potrzebujemy uzupełnienia.
Starszy ogniomistrz spojrzał na niego mętnym wzrokiem. Raz jeszcze ziewnął bez żenady,
obserwując przy tym swego podoficera; Lindenberg stał nieruchomo z kamiennym wyrazem
twarzy. - Wezcie więc kanoniera Vierbeina - powiedział Schulz.
- Tak jest, panie szefie! - zawołał kapral. - Kanonier Vierbein! - Nie dał poznać choćby
zmrużeniem oka, jak bardzo nie zgadzał się z tą decyzją swego szefa.
Kanonier Vierbein przyjął rozkaz objęcia w niedzielę wieczorem służby wartowniczej
z pewną ulgą. Był przygotowany na to, że spotka go kara; nie wiedział wprawdzie dokładnie za co,
ale przeczuwał, że tak będzie. Pełnić wartę, powiedział sobie, to wcale nie najgorsze. Dwie godziny
stać, dwie godziny siedzieć, dwie godziny spać, i to w ciągu całej doby. Regulamin służby
wartowniczej był przejrzysty, jakieś wyjątkowe szykany niemal niemożliwe. %7ładen chyba rodzaj
służby nie był uregulowany tak korzystnie. [ Pobierz całość w formacie PDF ]