[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Poprowadził do ściany wyrobiska, w której były metalowe drzwi, a za nimi korytarz. Za
korytarzem zaś duża i ciepła sala pełna mężczyzn i smrodu przepoconych ciał. Było to jeszcze gorsze
od koszar czy innego więzienia, bo nigdzie indziej nie spotkałem takiego zrezygnowania - wszyscy
obecni byli całkowicie pozbawieni nadziei czy inicjatywy. Ktoś nad nimi skutecznie popracował -
nazywano to niegdyś praniem mózgu.
Znalazłem wolne łóżko, zwaliłem na nie wierzchnie ubranie i w ślad za innymi podszedłem do
stołu. Siadłem na wolnym miejscu i ze sporym zaskoczeniem popatrzyłem na zawartość poobijanej
tacy. Wielokrotnie w coś takiego wlazłem, ale nigdy nie zdarzyło mi się czegoś podobnego zjeść.
Nim wyszedłem z szoku, na moje ramię opadła ciężka łapa, a nachalny głos oznajmił:
- Zjem twoje kreno!
Do łapy dołączony był przerośnięty osiłek - z nadwagą - natomiast druga kończyna sięgnęła po
dymiący purpurowy ochłap leżący na środku tacy. Poczekałem, aż złapie ochłap, i ścisnąłem natręta
za nadgarstek. Od dotarcia do Nieba była to pierwsza uczciwa rozrywka.
Ponieważ typ wyglądał na silnego i tępego, nie bawiłem się w subtelności, tylko pociągnąłem za
rączkę. Pochylił się grzecznie i dostał kantem dłoni w nasadę nosa. Wrzasnął, to dostał na
uspokojenie cios pod ucho wyprostowanymi palcami. Puściłem łapę, pozwoliłem całości zwalić się
na ziemię i wydłubałem ochłap z zaciśniętych paluchów. A potem rozejrzałem się z uśmiechem.
- Są jeszcze jacyś smakosze?
Ci, którzy patrzyli, czym prędzej spuścili wzrok. Reszta nawet go nie podniosła, zajęta
pałaszowaniem brei i ochłapów. Ciamkanie, siorbanie, czknięcia i mlaskanie wypełniały
pomieszczenie.
- Miło was poznać, przyjemniaczki - powiedziałem i usiadłem. Rozciągnięty przeze mnie typ
zaczął chrapać.
ROZDZIAA 18
Minęły dwa ogłupiające dni.
%7łarcie - bo jedzeniem tego nie dało się nazwać - było ohydne, robota otępiająca i męcząca -
pracowano na dwie zmiany, dzięki czemu oszczędzano na zakwaterowaniu: kto kończył i zjadł, walił
się w jeszcze ciepłe wyrko poprzednika, który wstał, zjadł i ruszał do roboty. Drugiego dnia odbyłem
przeszkolenie na wywrotce - równie inteligentne jak na koparce - i okazało się, że jej obsługa była
jeszcze nudniejsza. Aadunek wysypywało się do potężnego metalowego zbiornika, i to wszystko.
Pojemnik znajdował się albo nad podziemną grotą, gdzie przetwarzano skały, albo nad bramą do
innego wszechświata. Znając Slakeya podejrzewałem to drugie. Ze współwięzniami praktycznie nie
dało się rozmawiać - nie mieli ochoty na nic poza jedzeniem i spaniem. I prawie nic nie wiedzieli.
Jedynie przy okazji dowiedziałem się, że amator ochłapów nazywał się Lasche. Przez te dwa dni
zresztą łaził z twarzowo podbitymi oczkami i omijał mnie szerokim łukiem, wyładowując złość na
innych ofiarach.
Trzeciego dnia popełniłem błąd.
Pewnikiem z nadmiaru myślenia, bo wątpię, żeby zmęczenie miało aż taki wpływ. Ponieważ
Lasche dobrze się zachowywał, po prostu o mm zapomniałem On wręcz przeciwnie - kończyłem
posiłek - bo z braku lepszego określenia tak się chyba nazywało siedzenie przy stole nad resztkami -
gdy zauważyłem minę faceta naprzeciwko. Patrzył przerażonym wzrokiem nad moim ramieniem, toteż
natychmiast odskoczyłem. Dzięki temu kawał skały trafił mnie w ramię, zamiast roztrzaskać czaszkę,
jak planował Lasche. Ryknąłem i odskoczyłem, tak by mieć za plecami ścianę. Prawe ramię
zdrętwiało i stało się bezużyteczne, a nóż znajdował się pod lewą pachą. Byłem więc bezbronny,
choć lewa ręka nadawała się do użytku Lasche miał obie sprawne i kawał skały, którą mnie rąbnął.
- Teraz cię zatłukę! - obiecał i skoczył.
A raczej chciał, bo wykopyrtnął się jak długi o czyjąś - z doskonałym wyczuciem podstawioną -
nogę. Skorzystałem z okazji, podstawiając kolano pod jego gębę, a potem częstując solidnym kopem
w krocze, od którego zwinęło go dokładnie.
- Jeśli go zabijesz albo pobijesz tak, że nie będzie mógł pracować, Buboe cię wykończy - ostrzegł
właściciel wyciągniętej nogi.
Skinąłem głową i poczęstowałem zwiniętego Lasche'a na pożegnanie krótkim kopniakiem
nasennym.
- Dzięki - Uśmiechnąłem się do właściciela nogi - Jestem twoim dłużnikiem.
Gość był chudy, żylasty, o czarnych włosach i dłoniach zatłuszczonych smarem wżartym w skórę.
- Nazywam się Berkk - przedstawił się.
- Jim.
- Umiesz spawać? - Koncertowo.
- Tak tez mi się wydawało. Obserwowałem cię, odkąd się tu zjawiłeś, wiesz, jak sobie radzić.
Chodzmy pogadać z Buboe.
Nadzorca - który z zasady nie wtrącał się w nic poza pobudką, jak długo robota szła sprawnie -
zajmował własny pokój, co w panujących warunkach było wręcz nieprzyzwoitym luksusem. Miał też
własny grzejnik, na którym, gdy weszliśmy, podgrzewał w obtłuczonym garnku jakąś pomarańczową
breję. Wyglądała podejrzanie, ale pachniała smakowicie, co w porównaniu z tym, co nam
serwowano, było dużym postępem.
- Czego? - warknął uprzejmie, widząc Berkka.
- Potrzebuję pomocy, żeby kombajn był na chodzie. Ten, co spadł na osuwisko.
- Dlaczego?
- Bo mówię, że potrzebuję. To robota dla dwóch, a ten tu Jim umie spawać.
Gospodarz dla odmiany zainteresował się mną i przestał grzebać w garnku. Widać było, że dwie
czynności naraz to dla mego za dużo. Zresztą samo myślenie sprawiało mu wysiłek.
Najprawdopodobniej tak praca koncepcyjna, jak koherentne wysławianie się były mu obce. W końcu
mruknął coś i przestał się na mnie gapić. Berkk odwrócił się i wyszedł, a ja za nim.
- Tłumacza poproszę - podsumowałem, zamykając drzwi.
- Pracujesz chwilowo ze mną w warsztacie.
- To było obrazowe chrząknięcie.
- Inaczej powiedziałby nie.
- Aha. Chciałbym ci podziękować.
- Poczekaj, jak zobaczysz praktyczną stronę. To ciężka i brudna robota. Idziemy - i przy okazji
drapania się po nosie dotknął palcami warg w uniwersalnym geście milczenia.
Bez gadania więc przeszliśmy korytarzem do dwuskrzydłowych drzwi zamkniętych na głucho.
Berkk najwyrazniej nie miał klucza, bo spokojnie siadł pod ścianą. Dołączyłem do niego - zawsze
wygodniej siedzieć niż stać.
Mniej więcej po kwadransie zjawił się Buboe, nadal przeżuwający resztki posiłku. Otworzył
drzwi, poczekał, aż wejdziemy, i zamknął je za nami.
- No to zaczynamy - oświadczył Berkk - Mam nadzieję, że mówiłeś prawdę o spawaniu.
- Mówiłem. Potrafię obsługiwać każde mechaniczne urządzenie, naprawiać obwody drukowane itp
, itd.
- Zobaczymy.
Kombajn, o który chodziło, oprócz złamanej osi miał też wgnieciony bok I od tego zaczęliśmy - ja
wyciąłem palnikiem uszkodzone płyty, Berkk przygotował nowe, które obaj podwiezliśmy na wózku i
unieśliśmy wyciągarką łańcuchową. Bez robotów była to robota ciężka, choć prosta.
- Tu możemy pogadać - oznajmił, gdy przytwierdzaliśmy ją na miejsce - Obserwowałem cię, nie
zachowujesz się jak większość tych umięśnionych przygłupów.
- Ty tez nie.
- A uwierzysz, jak ci powiem, że ja się tu zgłosiłem na ochotnika - Uśmiechnął się bez cienia [ Pobierz całość w formacie PDF ]