[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Obozowanie w kwietniu w górach nie było przyjemne, dokuczał bowiem chłód, toteż
skwapliwie skorzystali z nieoczekiwanego zaproszenia, jakie otrzymali od mieszkańców jednej z
wiosek. Była to maleńka sadyba: cztery drewniane domy nad spienionym, huczącym potokiem w
kanionie ukrytym w cieniu wielkich, spowitych burzowymi chmurami szczytów. Lecz miała swą
nazwę, Besdio, i Estrel była tutaj kiedyś, wiele lat temu - jak mu powiedziała - kiedy była
dzieckiem. Ludzie z Besdio, z których paru było tak samo jasnoskórych i rudowłosych jak Estrel,
zamienili z nią kilka zdań. Rozmawiali w języku Wędrowców. Falk, który w rozmowie z Estrel
zawsze używał lingalu, nie miał okazji nauczyć się tego języka Zachodu. Estrel wyjaśniła, skąd i
dokąd idą, wskazując na wschód i zachód; górale kiwali obojętnie głowami przyglądając się jej
uważnie, natomiast na Falka spoglądali tylko kątem oka. Zadali kilka pytań, wskazali miejsce na
nocleg i hojnie obdarowali żywnością; wszystko to jednak czynili z jakąś chłodną obojętnością,
która wzbudziła w Falku nieokreślony niepokój.
Niemniej jednak obora była ciepła, ogrzana ciepłem bijącym od bydła, kóz i drobiu, stłoczonych
tam w posapującym, cuchnącym, zgodnym towarzystwie. Podczas gdy Estrel rozmawiała jeszcze z
ich gospodarzami, Falk umknął do obory i rozgościł się tam. Na strychu, ponad przegrodami dla
zwierząt, ułożył siano w luksusowe podwójne łoże i rozłożył na nim śpiwory. Kiedy przyszła
Estrei, prawie już spał, lecz rozbudził się na tyle, aby zauważyć:
- Cieszę się, że przyszłaś... Czuć tu coś, tylko nie wiem co.
- A ja czuję coś jeszcze.
Nigdy dotąd Estrel nie zbliżyła się tak bardzo do granicy żartu; więc Falk przyjrzał się jej nieco
zdziwiony.
- Jesteś szczęśliwa zbliżając się do Miasta, prawda? - zapytał. - Też chciałbym...
- Dlaczego nie miałabym być? Mam nadzieję odnalezć tam rodaków, a jeśli mnie się nie uda,
pomogą mi Władcy. I ty również odnajdziesz tam to, czego szukasz. Znowu obejmiesz swe
dziedzictwo.
- Moje dziedzictwo? Myślałem, że uważasz mnie za Wytartego?
- Ciebie? Nigdy! Chyba sam nie wierzysz, Falk, że to Shinga byli tymi, którzy tak okrutnie
zabawili się twoim umysłem? Powiedziałeś to już kiedyś, jeszcze na równinach, nie zrozumiałam
cię wtedy. Jak możesz uważać siebie za Wytartego, za jakiegokolwiek zwyczajnego człowieka? Ty
nie jesteś Ziemianinem!
Rzadko zdarzało się jej mówić tak stanowczo. To, co powiedziała, dodało mu otuchy,
współgrając z jego własną nadzieją. Lecz sposób, w jaki to powiedziała, zaintrygował go, gdyż od
dłuższego już czasu była milcząca i nieszczęśliwa. Potem dostrzegł coś zwisającego na rzemieniu
zawiązanym wokół jej szyi.
- Podarowali ci amulet.
To było zródło jej optymizmu.
- Tak - powiedziała, spoglądając z zadowoleniem na wisiorek. - Wyznajemy tę samą wiarę.
Teraz wszystko pójdzie już dobrze.
Uśmiechnął się w duchu nad jej przesądem, lecz był zadowolony, że przyniosło to jej pociechę.
Kiedy zasypiał, miał świadomość, że Estrel czuwa wpatrując się w ciemność pełną odoru, cichych
oddechów i obecności zwierząt. Kiedy kogut zapiał przed świtem, słyszał, jak szepcze modlitwy do
swego amuletu w języku, którego nie rozumiał.
Wyruszyli w drogę, obierając ścieżkę, która wiła się na południe od zanurzonych w ciemnych
chmurach wierzchołków. Do przebycia pozostał im bastion wielkiej góry; wspinali się nań przez
cztery dni, aż w końcu powietrze stało się rzadkie i lodowate, niebo ciemnoniebieskie, a
kwietniowe słońce błyszczało oślepiająco na kędzierzawych grzbietach sunących po niebie
baranków, których cienie zdawały się skubać trawę leżących daleko w dole łąk. Potem, kiedy
osiągnęli już najwyższy punkt przełęczy, niebo pociemniało i na nagie skały spadł śnieg
pokrywając rozległe puste zbocza czerwienią i szarością. Na przełęczy stała chata dla podróżnych,
w której stłoczyli się wraz z mułami, aż w końcu śnieg przestał padać i mogli zacząć schodzić.
- Teraz będzie już łatwo - powiedziała Estrel odwracając się, aby spojrzeć na Falka ponad
podskakującym zadem muła. W odpowiedzi jego muł nastrzygł uszami, a on uśmiechnął się,
chociaż ogarnął go strach, który stawał się coraz to większy, w miarę jak posuwali się dalej w dół,
ku Es Toch.
A zbliżali się coraz bardziej i hardziej - ścieżka. rozwinęła się w drogę - widzieli chaty, zagrody,
domy, lecz niewielu mieszkańców, gdyż zimna i deszczowa pogoda zatrzymywała ludzi pod
dachami. Tylko dwoje wędrowców podążało dalej na grzbietach idących truchtem mułów, wśród
zacinającego deszczu. Trzeci z kolei poranek od chwili, gdy zeszli z przełęczy, zaświtał jasny i
pogodny. Mniej więcej po dwóch godzinach jazdy Falk zatrzymał muła i spojrzał pytająco na
Estrel.
- O co chodzi, Falk?
- Dotarliśmy... To jest Es Toch, prawda?
Wokół nich rozpościerała się równina, choć odległe szczyty zamykały horyzont z każdej strony.
Pastwiska i pola, przez które dotychczas jechali, ustąpiły miejsca domom, całemu mrowiu domów.
Były tam chaty, szałasy, piętrowe budynki, gospody, warsztaty i stragany, gdzie wytwarzano,
sprzedawano i wymieniano towary. Wszędzie było pełno dzieci i dorosłych, tłoczących się na
głównej ulicy i dochodzących do niej bocznych drogach; piesi, konni, na mułach i śmigaczach,
wszyscy w bezustannym ruchu. Był to tłum - jednak rzadki, ospały i zaabsorbowany, brudny,
ponury i jaskrawy, przewalający się pod błyszczącym ciemnym niebem górskiego poranka.
- Mamy jeszcze z górą milę do Es Toch.
- Więc czym jest to miasto?
- To peryferie miasta.
Falk rozglądał się dookoła, skonsternowany i podniecony. Droga, którą szedł tak długo od Domu
we Wschodnim Lesie, zmieniła się teraz w ulicę, prowadzącą aż nadto szybko do swego końca.
Gdy jechali na mułach środkiem ulicy, ludzie przyglądali się im, ale nikt nie zatrzymał się ani nie
odezwał. Przechodzące kobiety odwracały twarze. Tylko nieliczne obdarte dzieci gapiły się na nich
lub wytykały palcami, aby zaraz potem zniknąć z krzykiem w zawalonych odpadkami zaułkach
czy za jakąś chatą. Nie tego spodziewał się Falk - lecz czegóż właściwie oczekiwał?
- Nie wiedziałem, że na świecie jest aż tyle ludzi - powiedział w końcu. - Roją się wokół Shinga
jak muchy nad gnojem.
- Larwy much najlepiej rozwijają się na gnoju - odparła sucho Estrel. Potem, spoglądając mu w
oczy, wyciągnęła rękę i delikatnie dotknęła jego dłoni. - Ci tutaj to wyrzutki i pochlebcy, motłoch
trzymany za murami. Wjedzmy tylko do miasta, do prawdziwego Miasta. Przebyliśmy długą
drogę, żeby je zobaczyć...
Jechali dalej i wkrótce zobaczyli sterczące ponad dachami chat i błyszczące w słońcu,
pozbawione okien mury wysokich wież.
Serce Falka biło ciężko; zauważył, że Estrel mówiła przez chwilę do amuletu, który otrzymała w
Besdio. [ Pobierz całość w formacie PDF ]