[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Dopóki nie ma oficjalnej zgody, w każdej chwili mogą
powiedzieć stop". Wolno ci, oczywiście, być dobrej myśli, ale
to na razie wszystko. Słyszysz mnie?
- Muszę wyciąć mnóstwo drzew, Pete. Co robić? Grać na
zwłokę? Błagam, zdradz mi, ile to jeszcze może potrwać?
- Nie mogę. To wbrew przepisom.
- A gdybyś to ty musiał je wyciąć? - nie ustępowała. -
Gdyby grunt palił ci się pod nogami?
- No dobrze. Jakieś dwa, trzy tygodnie. Może miesiąc albo,
dla bezpieczeństwa, półtora.
- Sześć tygodni? Nawet cztery to za dużo, bo zaczyna się
sezon rójki.
- Przykro mi, że nie mogę podać ci żadnych konkretów.
Wstępne zezwolenie oznacza zazwyczaj, że pestycyd zostanie
zarejestrowany lada dzień. Jednak w przypadku akurat tego, nic
nie idzie zgodnie z planem.
Celie westchnęła, zrezygnowana.
- Tak czy inaczej, wielkie dzięki za informację.
- Nie ma za co. Przysięgam, że jak tylko będę coś wiedział,
od razu zadzwonię.
- Przyznam ci się, że już dostaję kręćka, Pete. Powiem na-
wet, że im bliżej końca, tym gorzej.
- Już niedługo. Ten wasz %7łukol to naprawdę wielka spra-
wa. Chyba stać cię na odrobinę cierpliwości?
63
S
R
Z tym mogą być kłopoty, pomyślała Celie, odkładając słu-
chawkę. Zwłaszcza teraz, gdy będzie musiała powiadomić Ja-
coba, że trzeba wyciąć trzon jego plantacji.
Jak to przeprowadzić? - zadała sobie w duchu pytanie,
wpatrując się w ścianę. Szybki telefon byłby najlepszym wyj-
ściem. Przekaże mu informację i zakończy rozmowę. Dzięki
temu nie będzie musiała oglądać jego twarzy. Poza tym regu-
lamin nie mówi nic o tym, że należy robić to osobiście. Dzwo-
niąc, oszczędzi sporo czasu. Tak będzie szybciej. I zdecydowa-
nie łatwiej.
Ta myśl przeważyła szalę i kazała Celie sięgnąć po kluczy-
ki. Jacob nie zasłużył sobie na to, by go potraktować zdawko-
wo. Powinien usłyszeć tę Hiobową wieść z jej ust.
Jacob rzucił na ziemię naręcze drew. Tego dnia towarzy-
szył Celie aż do momentu, w którym poczuł, że już dłużej tego
nie zniesie. Strach ściskał go za gardło, ilekroć sięgała po przy-
bornik. Za każdym razem, kiedy przystawała przed drzewem,
zadawał sobie pytanie, czy jest chore, i ile klonów trzeba będzie
w związku z tym wyciąć. A także, ile razy jeszcze to się powtó-
rzy, zanim świat, do którego przywykł, zniknie na zawsze.
Spojrzenia, jakie mu rzucała, sprawiały, że wszystko stało
się jeszcze trudniejsze. Odnosił wrażenie, że coś zaczyna się
między nimi dziać. Coś, co nie miało prawa zaistnieć w za-
męcie, jaki wniosła w jego życie.
Nawet pośród tej grozy nie przestawał pragnąć Celie. Był
na siebie wściekły, bo gdy gra toczyła się o sens jego istnienia,
on myślał głównie o jej ciemnych oczach i różowych ustach.
Po powrocie do domu zabrał się za rąbanie drew, które
przygotował jeszcze w lecie, na kawałki odpowiedniej dłu-
64
S
R
gości. Przywiózł je teraz pod budynek cukrowni i wziął się za
wyładowywanie. Układał polana w pryzmy, tuż przy drzwiach.
Kiedy będzie gotował sok, stojąc przy piecu pod parownikiem,
otworzy na oścież drzwi i będzie miał drwa w zasięgu ręki.
Była to ciężka, bezmyślna praca. Nie myślał o tym, że
mógłby się sforsować. Dawno już zrzucił kurtkę i zdjął fla-
nelową koszulę. W bawełnianym podkoszulku było mu wy-
starczająco ciepło.
Podnieś, połóż na stos, odwróć się i pochyl. Stos drewna
pod ścianą rósł z każdą minutą. Już za kilka tygodni rozniecą
ogień w palenisku i zaczną gotować sok w płytkich rynnach.
Rozejdzie się zapach dymu drzewnego i klonowej słodyczy.
Tak pachnie sezon cukrowy.
Ulubiona pora roku Jacoba.
Gdy sok zacznie wyciekać z drzew, świat obudzi się do ży-
cia. Do tej pory on, Jacob, będzie pracował i postara się nie my-
śleć o Celie. Sięgając po kolejne polano, usłyszał za sobą kroki,
więc się odwrócił.
- Cześć!
To była ona. Stała na podwórku i na niego spoglądała.
Miała w twarzy coś, czego przedtem nie było, jakieś napięcie.
Odłożył na bok polano i otrzepał ręce.
- Cześć.
- Ciężko pracujesz.
- Nadganiam wczorajszy dzień. Zbliża się sezon, a zostało
mnóstwo do zrobienia. Co u ciebie? - Patrzył, jak podchodzi do
wózka i dotyka pociętych polan, omijając go wzrokiem. Cze-
kał; wiedział, że nie przyjechała tu bez powodu.
- Nie słyszałeś o fajrancie? - zapytała w końcu, omijając go
wzrokiem.
65
S
R
- Nie na plantacji. Trzeba wreszcie zwiezć drewno.
- W nocy?
Spojrzał w niebo. Słońce chyliło się ku zachodowi.
- Nie pomyślałem o tym. Po prostu pracowałem. A ty? By-
łaś dziś w strefie zagrożenia?
Dopiero wtedy na niego spojrzała.
- Tak. Dziś po południu skończyliśmy inspekcję twojej
plantacji. Jadę prosto z laboratorium.
Nie musiał pytać o werdykt, bo wyczytał go z jej oczu.
- A niech to diabli! - zaklął.
- To tylko trzy drzewa - powiedziała szybko. - Rosną dosyć
blisko siebie.
Jacob zacisnął kurczowo palce wokół polana i wbił wzrok
w ziemię.
Kroki Celie zaskrzypiały na śniegu. Po chwili zobaczył jej
buty obok swoich buciorów.
- To nie twoja wina. Nie mogłeś temu zaradzić.
Może i tak, ale to żadna pociecha. Podniósł głowę i spoj-
rzał na Celie.
- Ile, wobec tego, trzeba będzie wyciąć?
- Nie wiem na pewno.
- Wiesz.
- Nie musimy w tej chwili o tym rozmawiać...
- Ale ja chcę. Zawahała się.
- Dziewiętnaście akrów, może trochę więcej. Tę część
wzdłuż Bixley Road, którą sprawdzaliśmy wczoraj.
Czyli część najbardziej urodzajną. Partię najstarszych i
najmłodszych klonów. Zamknął oczy i wtedy poczuł na ra-
mieniu dłoń Celie.
- Jacob... - Głos miała cichy, łagodny. - Posadzimy no-
66
S
R
we sadzonki. Wiem, że to niewiele, ale zrobimy wszystko, co
tylko możliwe, żeby te drzewa zaczęły dawać sok już za dwa- [ Pobierz całość w formacie PDF ]