[ Pobierz całość w formacie PDF ]
usiłowali dorwać się do Peleryny poprzez mnie. Skoro Mistrz sprawuje władzę nad Starą
Krwią, to ja też.
- Harrison! - wołam. Nie odpowiada, więc próbuję znowu. - Harrison!
Musi być w innej części zamku. Do gabinetu zagląda pokojówka.
- Miotła! Przynieś mi miotłę! - rozkazuję. Biegnie spełnić polecenie.
- Elina! - krzyczę do skrzydlatego gryzonia. - Jak śmiesz!
%7ładnej reakcji. Najwyrazniej zdobycie autorytetu wymaga radykalnych działań. Powinnam
nie zważać, że to Stara Krew, i wyrwać jej rozdwojony język.
Chwilę pózniej wraca pokojówka i podaje mi płaską kuchenną szczotkę.
- Zawołaj Harrisona - mówię, wymachując szczotką, i pokojówka znów wybiega.
Chwytam krawędz skrzydła nietoperza, wprawiając go w ruch spiralny.
- Harrison! - Gdzie on się podział? Do tej pory zjawiał się niezwłocznie, kiedy go
potrzebowałam.
Drzwi mojego gabinetu znów się otwierają. Wreszcie.
- Elina, zmiataj stąd! - krzyczę, energicznie wymachując szczotką. Nietoperz w końcu
odlatuje w stronę jeziora.
24
Zachariasz
Co musi być kolejny sobowtór Mirandy. Tylko ten ma trochę dłuższe włosy. Wymachuje
szczotką wysuniętą przez otwarte okno. Usiłuje odpędzić jakiegoś ptaka? Nie, nietoperza",
który jak wilki" ma czerwone oczy.
- Elina, zmiataj stąd'. - krzyczy na cały pokój. Głos jest znajomy.
Ale to chyba nie ona. To nie może być ona.
Bierze kolejny zamach i mocniej uderza nietoperza", a gdy ten odlatuje, z hukiem
zatrzaskuje okno.
Odwraca się i rozpoznaję Mirandę. Czy raczej tę, która kiedyś była moją Mirandą. Widzi
mnie po raz pierwszy. Tego, który zawsze był przy niej. Tego, o którego istnieniu nie
wiedziała. Tego, przez którego stała się tym, czym jest.
Powiedzieć, że ze śmiercią jej do twarzy, byłoby eufemizmem. Podejrzewam, że chodzi o
pewność siebie. Moja dziewczyna unikała konfliktów. Nie goniłaby nietoperza z miotłą.
Bestia w gniewie jest cudowna. Jej czarne włosy przybrały niemal granatowy odcień, cera
stała się alabastrowa.
To ona z nas dwojga wygląda jak anioł. I taka pozostanie do końca dni.
Chcę wyrwać sobie serce i jej podać. Chcę paść jej do stóp. Niech diabli porwą misję. Niech
porwą mnie. Chcę się z nią zamienić.
Wtedy dobiega mnie zapach dyniowego chleba i krwi. Widzę talerz z okruchami, miskę na jej
biurku i czerwone plamy na jej ustach. Przypominam sobie, co oznacza to piekło".
25
Miranda
Po przegonieniu Eliny odwracam się od okna i widzę, że mam kolejnego gościa.
Ten jest młodym mężczyzną o boskim wyglądzie. Wysoki i umięśniony jak pływak albo
rzezba Michała Anioła. Nie, nie jak rzezba - dzieła sztuki są przyziemne i oklepane - bardziej
jak samo natchnienie. Jego długie do ramion, lekko kręcone włosy są złocistobrązowe, o ton
jaśniejsze niż skóra. Oczy ma intensywnie zielone - nie szmaragdowe, cieplejsze, bardziej
żywe, okolone ciemnozłotymi rzęsami. Wygląda, jakby został wyrwany z Edenu, i wpatruje
się we mnie jak zaczarowany, jakby mnie kochał i jakbym była najbardziej niesamowitym
piekielnym tworem w historii.
Niemal słyszę, jak Ojciec mnie karci. Mój gość to zwykły człowiek, niewiele znaczący,
potencjalna kolacja, co najwyżej potencjalna maskotka. Mimo to jestem zawstydzona
sytuacją, w jakiej mnie zobaczył, odganiającą Elinę kuchenną szczotką. Poza tym w dżinsach
i swetrze wyglądam niechlujnie.
Co on tu robi? Dlaczego Harrison go nie zapowiedział? Mieści się w przedziale między
siedemnastym a dwudziestym piątym rokiem życia, bliżej dwudziestego piątego i jest
elegancko ubrany. Pewnie przyszedł na rozmowę w sprawie pracy. Właśnie! On chce - jest
niemal zbyt; smakowity, żeby się nad tym zastanawiać - mi służyć.
Staram się poskromić entuzjazm. A jeżeli jest łowcą, zjadaczem pcheł albo brak mu
kwalifikacji? Oj, nie wygląda na kogoś, komu brak kwalifikacji. Dawniej, kiedy oddychałam,
dyszałabym.
- Usiądz - mówię, wskazując krzesło naprzeciwko mojego biurka.
Waha się. W końcu bez pośpiechu, z wyrazną ostrożnością, siada.
Robię, co mogę, żeby przestać się na niego gapić. Przy-sięgam, śnił mi się już kiedyś.
- Nie mam twojego podania. - Zaciągam zasłony i odsuwam się od okna. - I nie zostałeś
przedstawiony - dodaję władczym tonem, podobnym do tego, jakiego używa Ojciec.
Kandydat nie odpowiada. Opiera łokcie na poręczach krzesła i splata palce pod brodą.
Dziwne. Zachowuje 'i się, jakby odbywał karę.
Nieważne. Ojciec twierdzi, że istotne jest utrzymanie I swobodnej dominacji. Masz moc, ale
nie powinieneś się na nią silić.
- Nazwisko?
Młodzieniec w dalszym ciągu sprawia wrażenie zmieszanego, a nawet zszokowanego.
- Jak się nazywasz? - pytam kategorycznie, stawiając powoli kroki. Ledwo zaczynam czuć się
pewniej,
potykam się o niezawiązaną sznurówkę i lecę w stronę biurka. [ Pobierz całość w formacie PDF ]