[ Pobierz całość w formacie PDF ]
To prawda potwierdził Scrooge. Masz rację. Boże broń, żebym miał temu przeczyć!
Umarła zamężna i zostawiła, o ile mi się zdaje, dzieci rzekł duch.
Jedno dziecko poprawił Scrooge.
Prawda przyznał duch a tym dzieckiem jest twój siostrzeniec.
Scrooge zmieszał się, niespokojnie poruszył i jakby ze skruchą szepnął:
Tak!
Chociaż zaledwie przed chwilą opuścili szkolny gmach, to już znajdowali się na ruchliwych ulicach
Londynu. Przechadzały się tu różne duchy, a cienie wozów i powozów walczyły o miejsce dla siebie
wśród zamieszania i zgiełku wielkiego miasta. Po ożywionym ruchu w sklepach można było poznać,
że był to dzień wigilijny. Wieczór już zapadł, latarnie oświecały ulice.
Duch zatrzymał się przed jakimś składem i zapytał Scrooge a,cz y poznaje to miejsce.
Czy poznaję? zawołał Scrooge. Przecież praktykowałem tutaj! Weszli.
Przy wysokim biurku siedział stary człowiek w walijskiej peruce. Na jego widok Scrooge zawołał z
uniesieniem:
Ależ to Fezziwig! Daj mu Boże zdrowie.
Wtedy stary Fezziwig położył pióro, spojrzał na zegar ścienny, który wskazywał godzinę siódmą,
zatarł ręce, poprawił swą obszerną kamizelkę, roześmiał się głośno, potem klasnął w dłonie i zawołał
dzwięcznym, jowialnym, wesołym głosem:
Hej tam! Ebenezer! Dick!
Scrooge, teraz już w postaci młodzieńca, wszedł żywo w towarzystwie swego kolegi.
Z pewnością Dick Wilkins! zawołał Scrooge do ducha. Przysięgam, że to on! Dick był bardzo do
mnie przywiązany. Biedny Dick! Biedny!
Hej tam, chłopcy! rzekł Fezziwig. Kończcie już pracę, na dziś dosyć! Przecież to wieczór
wigilijny! Zamykajcie okiennice.
Trudno wyrazić, z jakim zapałem zabrali się chłopcy do roboty. Wybiegli na ulicę, zamknęli i
zaryglowali okiennice i zanim mogłeś doliczyć do dwunastu, już wrócili, dysząc jak konie wyścigowe.
Brawo! Doskonale! zawołał stary Fezziwig, zeskakując z wysokiego stołka ze zwinnością godną
podziwu. Uprzątnąć, chłopcy, z pokoju rzeczy zbyteczne, żebyśmy mieli sporo miejsca!
Hej-ho, Dick! Hej-ho, Ebenezer!
Uprzątnąć! Nie było takiej rzeczy, której nie uprzątnęliby, gdy stary Fezziwig patrzył na nich.
Załatwili to w minutę. Każda rzecz ruchoma została gdzieś usunięta, podłogę skropiono i
zamieciono, lampy opatrzono, nałożono świeżego paliwa do kominka; lokal sklepowy przedstawiał
miłą, zaciszną, jasną i suchą salę balową, jaką sobie można wymarzyć w noc zimową.
Zjawił się skrzypek z nutami pod pachą, podszedł do wysokiego biurka, zamieniając je na pulpit, i
zaczął stroić instrument, który jęczał i skrzypiał przy tej operacji. Weszła pani Fezziwig, dobrze
odżywiona, wiecznie uśmiechnięta dama, uosobienie dobroci i wyrozumiałości. Weszły trzy panny
Fezziwig, promieniejące i rozkoszne. Za nimi wkroczyło sześciu młodych adoratorów z
pogruchotanymi sercami. Przybyli młodzi mężczyzni i kobiety, zatrudnieni w tym domu. Z nimi
służąca ze swym kuzynem piekarzem. Weszła kucharka z przyjacielem swego brata, rozwozicielem
mleka. Zjawił się maleńki podmajstrzy z naprzeciwka, którego podejrzewano o to, że go pracodawca
głodzi; chował się on za służącą z sąsiedniego domu, którą jego pryncypałowa za coś szczególnie
prześladowała. Wszyscy wchodzili spokojnie, bez tłoczenia się; jedni nieśmiało, inni zuchwale, jedni
z wdziękiem, inni niezgrabnie, aż wreszcie wszyscy znalezli się w pokoju.
Niebawem rozpoczęły się ochocze tańce. Najprzód wszyscy tańczyli razem, ze dwadzieścia par,
trzymając się za ręce i tworząc wielkie koło. Połowa wysuwała się naprzód, druga cofała się w tył.
Kołysali się do taktu, to znów wszyscy kręcili się, grupami lub tworząc długiego węża.
Stare pary wciąż się myliły, sprawiały zamieszanie, a młode, bardzo z tego zadowolone, przesuwały
się z błyskawiczną szybkością z jednego końca sali na drugi. Wreszcie wszyscy się zmieszali,
skotłowali, wytworzył się istny radosny chaos.
Korzystając z nastroju zapału, stary Fezziwig wstrzymał tańczących klaśnięciem w dłonie i zawołał:
Brawo! Doskonale!
Wówczas skrzypek zanurzył swą twarz w kuflu porteru, umyślnie na ten cel przygotowanym.
Nie dopijając do końca, podniósł głowę i natychmiast rozpoczął ponownie grać, z jeszcze większą
fantazją.
Gdy już nahasano się do woli, rozpoczęła się gra w fanty, a potem znowu były tańce. W przerwach
rozdawano ciastka i lemoniadę, pieczyste na zimno i mnóstwo piwa.
Główny punkt programu nastąpił po pieczystym, gdy skrzypek (podstępny był to hultaj; znał on
lepiej swoje rzemiosło niż można było sądzić z pozoru!) zagrał popularną melodię ludową.
Wtedy stary Fezziwig stanął z panią Fezziwig na czele wszystkich tancerzy.
Pierwsza para miała do spełnienia nie lada zadanie, bo za nią sunęło dwadzieścia kilka par
utworzonych z ludzi, z którymi nie można było żartować, bo niewiele wiedzieli o tanecznych
krokach, a bardzo pragnęli tańczyć.
Ale gdyby ich było i dwa razy tyle ba, cztery razy stary Fezziwig dałby im radę, i pani Fezziwig
także. To nie ulega wątpliwości.
Pani Fezziwig była godną towarzyszką swego małżonka w pełnym tego słowa znaczeniu. [ Pobierz całość w formacie PDF ]